30 sierpnia 2009

Angor What?



Postanowilismy ze zwiedzimy caly angor na rowerach, bo egologicznie i taniej. Przed przyjazdem tutaj nie wiedzialem ze Angor to nie jedna swiatynia, ale caly kompleks zlozony z kilkudziesiciu, porozrzucanych na ogronych obszarze swiatyn. Big circle ktory zrobilismy mial prawie 35km! Kazda swiatynia jest n swoj sposob wyjatkowa. Angor Wat jest najwiekszy i najlepiej zachowany, Bayon to swiatnia z ogromnymi kamienymi twarzami, ktore wydaja sie sledzic kazdy twoj ruch. Inna znowu wyglada jak wielka ukladanka z ktora nie moga poradzic sobie archeolodzy. Jest wreszcie Ta Prohn ktora stanowi wspanialy przyklad dominacji natury , gdze ogromne korzenie drzew rozrywaja mury i oplataja bramy wejsciowe. Mimo, ze Angor to najbardziej ztloczone przez turystow miejsce w calej Azji poludniowo-wschodiej o tej porze roku nie bylo ich tak duzo. Nadal mozna bylo poczuc sie jak w innej epoce. Moze nie jak Indiana Jones, ale i tak bylo to wyjatkowe przezycie. Wiele osob mowi, ze przereklamowane, ze nie da sie zrobic zdjecia bo tyle ludzi, ale to wszystko nie prawda. Wystarczy uciec to jednej z mniejszych swiatyn, poczekac do zachodu slonca i ma sie wtedy Angor tylko dla siebie. Dla mnie najwspanialszym momentem byl koniec dnia, kiedy przejezdzalimsy miedzy polami ryzowymi, z ktorych wyrastaly palmy. Wszyscy ludzie machali do nas i usmiechali sie, tak jakby cieszyli sie z tego ze ogladamy ich codzienne zycie.

Druga strona Angoru oraz calej Kambodzy to wszechobecna bieda i dzieci sprzedajace wszelkie rodzaju pamiatki. Jak mozna nie kupic tradycyjnej khmerskiej chusty od 8 letniej dzieczynki mowicej plynnie po angielsku, ktora zna przynajmniej kilka slow po polsku, wlosku, hiszpansku i chyba w kazdym innym jezyku. Ktora sie szczerze usmiecha, a jezeli nie uda jej sie nic sprzedac to odchodzi na bok i placze. serce sie kraja i chcialoby sie wydac wszystkie pieniadze na czesto bezuzyteczne pamiatki. i kupujemy chusty, branzoletki, ksiazki,a Luis nawet kupil drewniany flecik bo przegral w kolko i krzyzyk z 6 letnim dzieciakiem:) Dzieci sa przy kazdej atrakcji turystycznej, nawet tej schowanej gleboko w dzungli.

W drodze do stolicy zjezdzamy z popularnego szlaku by zobaczyc jedne z najstraszych swiatyn kambodzy. Godzina jazdy tuktukiem, przez pola ryzowe i biedne ,drewniane domki na palach. swiatynie bylu zupelnie zaniedbane,wieszkosc w ruinie zniszczone przez amerykanskie bombardowania i czerwoych khmerow.kilka pokrytych gestymi korzeniami drzew. I napewno bylo by to ciekawe przezycie gdyby nie ogromna gromada dzieciakow i samozwanczych przewodnikow nie odstepujacych nas na krok.

Noca dojechalismy do Phnom Penh i osiedlismy sie jak zwykle w obskurnym hosteliku nad brzegiem jeziora. wszystko tu krzywe i sie buja, a rano okazalo sie ze mysz zjadla kawalek mojej cennej czekolady:) Mimo wszystko jest tu calkiem sympaycznie,a ludzie bardzo pomocni i mili.

W kambodzy bedziemy jeszcze tylko kilka dni, szkoda, bo do tej pory to najciekawszy kraj na naszej drodze. Szybkie tempo zwiedzania, ktore narzucilisy sobie powoduje, ze blog ciezko mi aktualizowac, nigdzie nie mieszkamy dluzej niz 2 noce. traci sie troche tutaj poczucie czasu...

osobiscie czekam na wiesci z Polski i innych krajow. pozdrawiamy:)

25 sierpnia 2009

Do Kambodży!



opuscilisy miasteczko rozpusty vang vieng i szybko stopem dotarlisy do stolicy Laosu, Vientianne. Gdybym nie wiedzal wczesiej, ze to stolica to pomyslal bym ze to jakies wieksza miescina na trasie. zadnych wysokich budykow, nic nowoczesnego. jest niby luk triumflny, brzydki palac pezydencki, ale calkiem mila atmosfera i ceny nizsze niz w innych czesciach kraju. tani czteroosobowy pokoj byl juz zamieszkany przez pluskwy na czym najbardziej ucierpiala aga i luis mimo 3 krotnej nocnej kapeli i noclegu na ziemi na korytarzu.

w Vietianne nie ma za duzo atrakcji.mozna jak wszedzie pojedzic na rowerze, zobaczyz zlota stupe, najwazniejszy, ale niezbyt imponujacy, zabytek laosu i zjesc moze troche lepiej. w ramach naszego krotkiego rozstania, zjedlismy steki z frytkamim i ruszylem w dluga podroz do Bangkoku. Znana w roznych kregach Jagna podjela spontaniczna decyzje i dolacza do nas na miesiac, wiec ktos musi odebrac ja z lotniska:) Jakims cudem udalo mi sie przekroczyc granice na starej wizie nie placac. potem tylko 14h w trzeciej klasie pociagowej i juz Bangkok:) pociagi sa tu podzielone w zaleznosci od predkosci jazdy i zwykle maja 3 klasy. wszyscy biali podrozuja pierwszych dwoch,a my w trzeciej:) bo tajniej i bardziej swojsko, choc nie do konca wygodnie. taki paradoks troche, niby biedna trzecia klasa, ale filmik na laptopie zawsze mozna obejrzec;)

w Bangkoku tradycyjnie Apple Guest House, potem oczekiwanie 2h na autobus na lotnisko ktory nie przyjechal, odbior Jagny, mala petelka po glownych atrakcjach Bangkoku i tradycyjny tajski masaz dla zmeczonych podroznikow. najlepszy do tej pory:)

...a w miedzyczasie reszta ekipy spala do 13, potem caly dzien lapali stopa zeby przejechac dystans ktory pociag pokonje w 3h za 19 bathow:) ale zarobili 240b bo kierowca autostopu sie nad nimi zlitowal... ech przygoda:)

zeby dojechac do kambodzy z bangkoku w jeden dzien, trzeba obudzic sie o barbarzynskiej godzinie 4:30. na granicy zupelnie niespodziewanie spotykamy sie wszyscy w piatke! Kambodza wita nas deszczem i cenami specjalnie dla turystow, ale ludzi bardzo pozytywni i uprzejmi. pierwsze wrazenie duzo bardziej pozytywne niz w Laosie. minibusem przyjedzamy do Siam Reap, bazy wypadowej do najwikszego zabytku Azji Poludniowo Wschodniej, Angkor Wat. Mnosto tu farangow, ale miasteczko z bardzo fajnym klimatem. Garden Village to najtanszy hostel w miescie, gdzie noc mozna spedzic za bagatela 1$! bierzmy bambusowy pokoj z materacami, jest net za darmo i super restauracyjka z pysznym jedzeniem i piwem za... 0,5 $ zyc nie umierac:)

Wieczor potoczyl sie szybko. chyba nawet za szybko. spacer, bar, spacer, fish masagge (wklada sie nogi do basenu z malymi rybkami ktore zjadaja martwa skore ze stop), bar, w nim buckety (czyli plastikowe wiaderka z miszanka whisky i czegos), darmowe t-shirty, disco, kazdy wyladowal w innym miejscu, jazda motorem, proba odnalezienia hostelu, sen i... pobutka o 6 rano bo trzeba zwiedzac Angkor. ale to trzeba opisac osobno:)

zdjecia z tej czesci pojawia sie w nastepnym poscie, bo malo:)
Kambodza mimo ze rownie biedna co Laos jest naprwde pozytywym krajem co dziwi po calej, jeszcze swiezej histori, jaka przezyli mieszkancy tego kraju.

tym razem juz w piatke wszyscy pozdrawiamy:)

21 sierpnia 2009

Vang Vieng Kobczaj Leile!



Vang Vieng to hippisowska oaza posrod twardego prawa Laosu. Jak powstalo to miejsce i kto wpadl na tak genialny pomysl jak tubing? Tubing to poprostu splyw po rzece w traktorowej dętce, ale tubing w Vang Vieng to juz zupelnie inne doswiadczenie. Wyglada to tak. rano cale miasto zbiera sie przy wielkiem hangarze gdzie wydawane sa dętki. tuk tuk zawozi wszystkich na poczatek splywu. splyw to jakies 3km, ale to jest najmniej wazne. wzlduz rzeki na drewninych konstrukcjach zbudowne sa bary, kilka-kilkanascie. kazdy z barow ma swoje specjalizacje. jedna sa mniej popularne, drugie bardziej. oczywiscie kazdy zabiega o klientow, wiec probuje sie czasem na sile zaciagnac twoja detke do baru po to zebys dostal 3 darmowe shoty lasanskiej whisky. pierwszy bar to przeogomne wahadlo. wchodzi sie na 20m drzewo, by niczym malpa na trapezie skoczyc do rzeki i modlic sie zeby wpasc fortunnie do wody. tak, sa polamane nogi, obdarcia, omdlenia. jese bar z diabelska zjezdzalnia, gdzie dziewczyna ostatnio przeciela sobie tetnice szyjna. jest blotny bar, gdzie przeciaga sie line, gra w siatkowe, tanczy, wszystko w blocie po pachy. jest bar taneczny, jest bar chilloutowy no i kazdy daje darmowe szoty.

wiec plynie sie na tej oponie, zaciagaja cie do barow, skaczesz na wahadle, taplasz sie w blocie i nagle masz wrazenie ze moglbys tu zostac na zawsze... i wtedy widzisz kolesia zwielkim napisem na klacie "241 day of tubing" i rozumiesz ze niektorzy naprwde tak mysla. rekordzista tubingowal codziennie przez prawie rok. tydzien to standard. rokrocznie ginie tu kilka osob z roznych powodow. ja po kilkunastu skokach i niefortunnych upadkach nie moglem na drugi dzien ruszyc glowa. wytrzymalismy jeden dzien...

wieczory w vang vieng to nieustajace imprezy. wiekszosc tutejszych restauracji posiada specjalne Happy Menu czyli np. happy shake to shake z haszyszem, happy pizza to pizza ze specjalnymi grzybkami itd. wybor naprwde spory. ciekawe tylko, ze czesto na posiadanie narkotykow w laosie grozi dozywocie...

w vang ving mozna tez jezdzic na rowerze, isc na trekking, zwiedzac jaskinie. jedna z nich eksplorowalismy tym razem z latarkami. PRZEOGROMNA. stalaktyty, stalagmty, rozne nacieki a wszystko jeszcze nie przeobrazone przez czlowieka. raz sie nawet prawie zgubilismy, ale warto bylo.

zrobilismy tez dwu dniowa wycieczke na Plain of Jars, czyli rowniny na ktorej leza, stoja roznych rozmiarow wazy nieznanego pochodzenia. mowi sie,ze sa to jedne ze starszych zabytkow tej czesci Azji, jezeli nie najstarszy. widok nie powala, ale niektorzy sie uparli ze musimy to zobaczyc:) Region ten jest znany rowniez z milionow niewypalow ktore pozostaly tu po bombardowaniach USA w czasie wojny w wietnamie. zrzucili wtedy w przeliczeniu 0.5 tony bomb na jednego mieszkanca. 30% nie eksplodowalo. nie miesci sie to naprwde w glowie.

teraz ruszamy do stolicy Vientianne.
malo zdjec, bo ciezko apart wziasc na tubing :) pogoda jak widac sie poprawila. pozdrawiamy!

17 sierpnia 2009

Wild Wild Lao



zaraz zapadnie zupelna noc. siedzimy na pace malej ciezarowki jadacej do vang vieng. dookola gory i ogormne wapienne klify, wszystko porosniete jakby pionowa dzungla. mijamy male, prowizoryczne wioski, wczesniej dzieci biegly za nami i machaly do nas teraz wszyscy sie pochowali. co chwila blyskawica rozwsietla niebo ukazujac ostre sylwetki gor. wszystko bylo by jeszcze piekniejsze gdyby nie ulewa ktora zalewa nas od 2h, wszystko mokre... dojechalismy do Vang Vieng, tutaj laduje sie baterie na nestepna czesc podrozy.

3 dni wczesniej z Chang Mai postanowilismy dojechac stopem do granicy z Laosem. Mielismy nadzieje, ze jeszcze wieczorem bedziemy w innym kraju, ale niesety dojechalismy zbyt pozno, choc i tak szybciej niz autobus. zostlo nam tylko ogladanie filmow w jednym z licznych barow. wybor padl na wedding crashers (pozdro beno;) . Rano jestesmy na "granicy", maly budynek i koles pod parasolem sprawdzajcy paszporty. "prom" na druga strone Mekongu to waska, drewniana lodka ktora nabiera wody. Jestesmy w Laosie. Z Huay Xai do Luangprabang mozna sie dostac populranym slowboatem, czyli dluga wolna ladzia (plynie 2 dni), speedboatem, plynacej na granicy zycia i smierci lodce, 6h i drogo lub autobusem. tanio, dlugo i niewygodnie. wybieramy trzecia opcje. jeszcze tylko oplata za wize, my 31$ Luis 34$ bo jest przeciez bogatszym hiszpanem:) autobusy tutaj ruszaja albo o godzinie ktora jest w rozkladzie,albo wczesniej jak sie zaplenia szybko,wiec lepiej byc przed czasem. nasz wyjechal z opoznieniem. droga do Luangprabang byla fascynujaca. male wioski wcisniete miedzy gory i dzungle. cala wioska kapiaca sie pod jedna rura z ktorej leci woda. chatki drewniane, nakryte trzcina, wygladaja jakby mialy za chwile sie rozsypac, jednak w kazdej TV i czesem wielka antena satelitarna na zewnatrz! jedzenia nie ma, spac nie ma gdzie, lazienki nie ma, ale telewizor musi byc!

dojezdzamy w nocy w trakcie burzy, jak sie okazuje sezon deszczowy to naprawde sezon deszczowy.
Dolacza sie do nas szwajcarka i razem probujemy o 2 w nocy znalezc otwarty hostel. nic z tego. kladziemy sie pod jakims daszkiem, ogladamy kawalek filmu na laptopie , a potem probujemy na zmiane spac i sluchac muzyki z patryka komorki. o 4 mnisi zaczynaja dawac koncerty w swoich watach, po 5 juz zaczyna byc widziec ludzi, panie noszace dwa wiaderka na szyji chca nam sprzedac ryz. po 6 juz robi sie jasniej i Panie sprzatja ulice. po 7 juz jest calkiem tloczno,ale nam sie jakos wstawac nie chce. Pozniej sie okazalo ze wedug laosanskiego prawa po 24 jest "godzina policyjna" i nie mozna chodzic ani tym bardziej halasowac na ulicy. a jak mowi broszura "a laosanskich wiezieniach nie daja jedzenia". Znalezlisy w miare tani hostel, robilismy rundke po miescie, ktore w tym momencie nie wydawalo nam sie atrakcyjne, i poszlismy odespac noc.
Wieczorem jest tu wielki night market, gdzie okazajnie kupilismy sobie kolejna pare spodni i wisiorki.

Ta czesc Azji, podobnie jak Ameryka Polundiowa, jest strasznie popularna wsrod tzw. backpackerow. ludzie podrozuja sobie z plecakiem i w zasadzie wszyscy zwiedzaja te same miejsca takze predzej czy pozniej zawsze natkniesz sie na osobe ktora juz wczesniej spotkales. W luangprabang sptokalismy parke z ktora robilismy kurs nurkowania a Ko Tao. Spotkalismy sie znowu z Rudim, ktory dolacza do nas na dluzej. okazalo sie tez ze kolga szwajacarki jest kumplem hiroszimy ktora z nami na stopa jechala na pld tajlandi. Azja jest naprwde mala.

Wieczorem po raz kolejny zlamalismy prawo tym razem grajac w angielska "dinking game" Ring of fire i urzadzajac bitwe taneczna przed naszym hostelem. Z rudim zawsze jest kupa zabawy.
Nastepny dzien wykorzystujemy na spacer dookola ogromnego woodspadu. jest tu klinika dla azjatyckich niedzwiedzi, mozna kapac sie pod malymi wodospadami i wskakiwac do nich niczym tarzan na lianie i jest mniej znana atrakcja, jaskinia do ktorej idzie sie 3km w strasznym blocie i sa tez pijawki. my twardo poszlismy do jaskini, rudi z francuzami ktorzy z nami pojechali wycofali sie:)
Robakow (i pajakow) jest tu duzo wiecej niz w Tajlandi ,ale powoli sie przyzwyczajam. Raz bylismy w barze i barman podaje nam jednostronne menu na ktorym dumnie spaceruje wielki, czarny karaluch...

Jaskinie zwiedzalismy przy swietle komorki i fleszu aparatu. budda ktory siedzial w srodku niezle nas nastraszyl:) Bylo jeszcze wywierzysko,ale nie powalalo na kolana. Wieczorem jestesmy w spowrotem w LuangPrapang. Spotkalimsy Daniela, polaka mieszkajacego w chang rai, mowi ze od 2 lat nie widzial rodakow. to ciekawe. Siadamy w fajnym ogrodowym barze, otoczonym jakby dzungla i oswietlny jedynie swieczkami na stolach. Ja z rudim szaleje i bierzemy barbecue na dwie osoby. W dziure w stole kladziony jest zar w wiaderku, na to stalowe naczynie, na ktorym zarowno smazy sie mieso i robi rosol. ciekawa inwencja i pyszne jedzenie. do tej pory w Lasoie steskieni za chlebem zywimy sie jedynie sandwichami.

Ostatni dzien wchodzimy na gore posrodku luang prabang ogladajac mekkong z lotu ptaka i idziemy lapac stopa. autobusy sa "drogie" tzn cena straszie wygorowana dla falangow (tutaj farang to falang, dla mnie latwiej;) . O dziwo zatrzymuje sie mala ciezarowka i w piatke komfortowo na pace zmierzamy w kierunku Vang Vieng. w sumie 8h, raz przegrzewa sie silnik, raz lapiemy gume, ale widoki sa niesamowite. ostatnie 2 godziny jazdy juz opisalem:)

Laos jest jednym z najbiedniejszych krajow Azji. Wioski przypominaj mi te w Afryce, bardzo biedne, prowizoryczne. Ceny jendak sa porownywalne do tajskich,ale jestem przekonany ze tylko dla turystow. jedzenie jest drozsze niz w tajlandi. ludzie bialego kojrza jedynie z pieniedzmi. Nawet pan od autostopu chcial od nas wyciagnac duzo wiecej pieniedzy niz moglismy mu dac. to smutne, bo widac jak kraj zmienia sie pod wplywem masowej turystyki. nadal pozostaje jednym z bardziej dzikich i nie poznanych, a tutejsze gory naprwde robia ogromne wrazenie...

Teraz czas na chwile relaksu Vang Vieng i... tubing:)

11 sierpnia 2009

Chillout w Chang Mai



Udalo nam sie wreszcie opuscic Bangkok. Noca dojechalismy do Pitsnulok i nastapil maly podzial. Aga z Luisem w ramach oszednosci spia na stacji ja z Patrykiem jak ludzie w hostelu:) Nastepnego dnia z opoznieniem spotykamy sie w Sukotai. To chyba najbardziej znane zabytkowe miasto Tajlandi. Pierwsza prawdziwa stolica Tajow. Bierzemy rowery i jeszcze przed przyjazem Agi i Luisa robimy maly rekonesans. Znajdujemy jedynego nie platnego budde przy ktorym potem cwiczymy lewitacje w powietrzu uwieczniona zreszta na zdjeciach.
Samo miasto nie powala. Podobne do wczesniejszej Ayutai tylko wieksze i slonie nie chodza po ulicy. Wieczorem wlaczyli lampy podwietlajace wszystkie zabytki. Ponoc robia to tylko w soboty. Nie moglismy wiec przegapic okazji "zbrukania" zabytkow, czyli naszego tradycjnego zwiedzania noca bez oplat za wstep. Razem z dwoma przyapdkiem poznanymi hiszpanko-boliwijkami pojechalismy w deszczy do oddalonego kilka kilometrow wielkiego siedzacego buddy. Niestety brama skutecznie uniemozliwia zrobienie nawet zdjecia temu olbrzymowi. No trudno. Przynajmniej zmoklismy i pojedzilismy w nocy po lesie:)

Nastepny dzien to autostop do Chan Mai. Udalo sie chod przesiadalismy sie kilka razy, ale na koniec mielismy okazje przejsc sie po takim prawdziwym tajskim targu.Patryk nawet kupil koszukle, bo do tej pory mial jedna od przyjazdu. Byla biala, teraz juz nie:) noca juz znajdujemy hostel. ceny jak w bangkoku,ale mamy dodatkowo wi-fi, mozemy sobie robic kawe i herbate ile chcemy i najlepsze, rowery i skutery do woli za darmo:)

W chang mai oprocz tego ze jest to baza wypadowa na bardzo popularne hill tribe trekking, czylinic innego jak odwiedzanie , "prawdziwych" gorskich plemion, ktore sa jeszcze nietkniete cywilizacja, ale codziennie wpada tam tysiac turystow, to jest rowniez miejscem gdzie robi sie kursy masazu tajskiego czy gotowania. Niestetety nie mamy na to ani czasu ani pieniedzy. Oprocz tego nic tu nie ma, jest mnostwo farangow ale za to przyjemny chill out:) Tej samej nocy spotykamy sie znow z Rudim i Fiona grajac w tajkim barze w rozne barowe gry. Z rozym skutkiem.

W sumie jednak cos jest w tym miescie. na przyklad ZOO ktore zwiedzamy caly nasteony dzien. Wzielismy rowery z hostelu. Jeden amerykanski, drugi tajski, trzeci nalezal do goscia ktory przyjechal na im z kambodzy, a czwarty byl z pierwszej wojny swiatowej.naprwde.
Zoo, chyba jedno z lepszych w jakim bylem. JEst ogromne i ma sie wrazenie ze to zwierzeta Cie ogladaja a nie odwrotnie:) arakcja Zoo jest Snow Dome, gdzie mozna zobaczyc prawdziwy snieg! niewiarygodne. dla Tajow to niezla gratka:) Bylo troche smiesznie a miejscami troche strasznie. Tukan ugryzl Luisa w palec. To bylo smieszne. Wieczorem bawilismy sie na Reagge street, gdzie pelno malych barow gra muzyke reagge wlasnie. byl akurat koncert jakiegos tutejszego zespolu. Covery reagge da sie zrobic chyba z kazdej piosenki:)

Dzis tylko ja sie zmobilizowlem i rana ruszylem "wspiac sie" na najwyzszy szczyt Tajlandi. wspinaczka z grubsza wyglada tak, ze wypozycza sie skuter i wjezdza sie droga na sam szczyt. Z racji tego ze lubie sobie urudniac rzeczy, to moj skuter nie mial lusterka, nie dzialal predkosciomierz i caly ledwo trzymal sie kupy. w polowie zabrkalo mi paliwa, wiec lapalem stopa na sama gore i o dziwo udalo sie. mgla, leje, ale jednak jest to srodek jungli. Mialem sobie zrobic trening wiec zbieglem na dol 15km do najblizszego skrzyzowania. Myslalem ze z widokow nici, ale miejscami mgla podnosila sie i odslaniala ogromne pasmo gor pokrytych jungla. do tej pory to byla najbardziej mistyczna czesc wyjazdu. Tam sobie bieglem i patrzylem na te gory i jungle... pieknie:)

W miedzyczasie reszta wstala i pojchali do pobliskiego Watu. ze na rowerach bylo za ciezko, to zostawili je przy zoo i pojchali stopem. Swiatynia okazala sie nie wypalem, za to w drodze powrotnej zazyli kapieli pod wodospadem. wrocili zadowoleni:)

ja na swoim skuterku w miescie dokonywalem cudow zeby nie stracic zycia. przyznam ze nie mialem takiej adrenaliny jeszcze podczas tego wyjazdu.

jutro ruszamy do Laosu. tam bedzie juz gorzej z netem, ale pewnie sie gdzies znajdzie:) Moze macie jakies pytania?:) Mial byc tu rainy season i owszem czasem pokropi, ale wogole to nie przeskadza, ba nawet wprowadza troche orzezwienia.
Pozdrawiamy wszystkich czytajcych i nie tylko:)

8 sierpnia 2009

Most na rzece Kwai



Bangkok jest pozeraczem czasu i pieniedzy, ale i tak jest fajny. Podjelismy decyzje ze we wrzesniu jedziemy do Myanmaru (Birmy). Jeszcze napewno cos o tym napisze, ale mysle ze bedzie to jakby podroz do przeszlosci. Nie ma tam bankomatow, nie dzialaja telefony komorkowe a w kraju panuje bezwzgledny reżim. Bedzie ciekawie.

W bangkoku poznalismy anglika Rudiego oraz kanadyjke Fione i razem z nami przeszli kilkudniowy szkole podrozowania po polsku. Czyli oszczedzaj gdzie sie da. Poniewaz na wize do Birmy czeka sie 2 dni postanowilismy zwiedzic szeroko pojete okolice Bangkoku. Pociagiem w 3 klasie za 17 bathow (1zl to niecale 10 bathow) pojechalismy do Ayutaia, dawnej stolicy Tajow. Stare miasto w calosci lezy na wyspie i tworzy kompleks kilkunastu swiatyn, kazda z innego wieku. Nawiasem piszac Tajlandia to stosunkowo mlody kraj, najstarsze, zchowane zabytki sa z XII wieku, takze Polska jest starsza:) W kazdym razie mimo tego, ze prawie wszystko zostalo zniszczone przez birmanczyow, rekonstrukcja jest calkiem udana. Najwieksza zabawa jest tutaj zwiedzanie wszystkiego na rowerze co zreszta uczynilismy. Nawet raz wjechalismy tylnym wejsciem przez co ominela nas oplata za bilet wstepu. 50 bathow do przodu:) Na wszytskich pocztowkach reklamujacych Ayutaie jest glowa buddy oplecion korzeniami drzewa. tylko glowa, reszta zginela w niewyjasnionych okolicznosciach. No i jest ta glowa, a wokol nich tlum turystow, wsrod nich nasza szostka i robimy sobie zdjecia. Tak niestety wyglada na swiecie kazde miejsce "z pocztowki". W Ayutaia mozna tez pogonic slonia na rowerze. doslownie.

Poniewaz autostop szedl nam do tej pory niezle, postanowilismy przedostc sie tym sposobem do Kanchanaburi, miasta w ktorym znajduje sie slynny most na rzece Kwai. Mimo ze ruszylismy juz pod wieczor i to w szesc osob udalo nam sie zlapac pick-upa ktory zawiozl nas 20km do... blizej nie okreslonej wioski. Teraz sytuacja: Noc. przy drodze stoi sześciu farangów machając ręką na przejeżdżające obok samochody. Dookoła nas chyba cała wioska próbuje z nami porozmawiać. Po tajsku. Przyjeżdża policja. z dwóch stron. odjeżdża. dzieci dają nam coca-cole. jest autobus, ale drogo 50 bathow, wiec machamy dalej. znow policja. pewnie sobe mysla "co my do cholery robimy w tym miejscu i czemu nie chcemy jechac autobusem?". "no money" mowimy. więc chcą nam dac kase na autobus! Korbhun-kap mowie (dziekuje, ale nie chce). No i konczy sie, ze policja każe autobusowi wziąść nas za darmo do nabliższego, większego miasta Sopan Buri. Chyba trochę przesadziliśmy z oszczędzaniem:) Tajowie są bardzo gościnni i pomocni, ale tylko Ci którym Farang nie kojarzy sie jedynie z bogatym turystą.

Myślałem, że dziś już nas nic więcej nie spotka. Jednak po zobaczeniu słonia chodzącego po ulicy z czerwonym, migającym światełkiem na tyłku wiedziałem że ta noc będzie wyjątkowa:) Po obejrzeniu największej tutejszej atrakcji, wieży, która nie wiadomo do czego służy, wbiliśmy się na live-music w wykonaniu tajskiego pop bandu. Wielka sala, kilkanaście drewnianych stołów, tylko my i zespół.
1 piosenka: zespół dostaje gromkie brawa i wyraźnie rozochoca się do dalszej gry
2 piosenka: bitwa na kostki lodu
3 piosenka: wychodzimy na parkiet i próbujemy tańczyć
4 piosenka: ja dołączam do zespołu i gram na bongosach, Aga z Patrykiem tańczą na stole
5 piosenka: Aga idąc do toalety nie zauważyła wielkiego basenu z wodą, który przecinał salę na pół. myślała że to jaśniejsze płytki. Luis w ramach solidarności wskakuje za nią
6 piosenka: zespół już dawno poszedł. został tylko jeden Taj z gitarą
7 piosenka: taj dał mi gitarę. pożępoliłem trochę, pośpiewałem i poszliśmy spać:)

działo się, trzeba przyznać. Już autobusem na drugi dzień dojeżdżamy do Kanchanaburi. Niestety zarówno miasto jak i most to typowy turystyczny magnes. Dla farangów wszystko droższe w tym bilet na pociąg który normalnie kosztuje z 15Bth dla nas 100! bezczelne. Za toną turystów kryje się jednak dramatyczna i smutna historia budowy kolei śmierci, która miała pomóc japończykom w transporcie sprzętu wojennego z tajlandi do birmy. Podczas jej budowy w bestialskich warunkach zginęło prawie 100 tys ludzi w tym 16 tys jeńcow wojennych m.in z angli i australii. Niestety przez zbytnie uturystycznienie tego miejsca nie da poczuć się ducha histori.

Nie udaje nam się tego dnia dotrzeć do parku narodowego Erawan, który był naszym kolejnym celem. W zamian tego nocujemy w obskurnym hotelu i kończymy dzień grą w "Asshole" czuli dupka. Wcześnie rano ruszamy do Bangkoku żeby zdążyć odebrać wizę do Birmy i pod wieczór wreszcie udaje nam się opuścić miasto kierując się na północ koleją do Sukothai. Do Bangkoku wrócimy za niecały miesiąc.

2 sierpnia 2009

Pijawki w Kao Sok



Tropical infection of the ear. w przewodniku wyczytlismy ze to choroba na ktora czesto zapadaja nurkowie. tym razem nurek Luis. juz wieczorem przed opuszczeniem Ko tao nazekal na bol uszu potem bylo tylko gorzej. na staly lad doplynelismy night boatem, byla to najtansza mozliwosc ale w rzeczywistosci calkiem wygodna. dwa poklady w calosci zapelenione lozkami jedno przy drugim tyle tylko ze lezac na plecach lezalo sie juz czescia ciala na drugim lozku, takie byly male. dobrze ze nie bylo 100% obsady bo bylo by zabawnie.

Potem musielismy sie potargowac o autobus i jedziemy do Kao Sok, ponoc najstarszej dzungli na swiecie. Jej opis brzmi zachecajaco: mnostwo zwierzat, lamparty, tygrysy, niedzwiedzie, slonie, raflesia - najwieksze kwiaty na swiecie, wodospady, rzeki i inne. wyprzedzajac fakty zobaczylismy tylko dwa ostatnie, co nie zmienia faktu ze przygoda byla przednia. aha, przewodnik nie wspominal ze glowna atrakcja sa pijawki...

zakwaterowalismy sie w drewnianym bungalowie w Jungle Hut. w dwojce w trojke, do tej pory nam sie udaje w ten sposob troche zaoszczedzic,a lozko spokojnie miesci 3 osoby. Luis steka od kilku godzin, nic nie slyszy i widac ze naprawde go boli. Sara z Bartkiem ktorzy maja dojechac pozniej przywioza mu krople do uszu, a ja z Aga poniewaz za bardzo nie mozemy mu pomoc, idziemy na pierwsza przygode do jungli:)

Jungla choc na poczatku idzie sie asfaltowa sciezka i schodami po chwili zamienia sie w taka filmowa dzungle. znowu dziwne odglosy (cos w rodzaju glosnej, skrzeczacej trabki), bambusy, liany, most wiszacy nad rzeka, sciezka robi sie co raz mniej wyrazna. wreszcie tabliczka "szlak zamkniety od 1 czerwca do 14 grudnia" . czemu do 14go akurat? nie wiem. w kazdym razie idziemy dalej:) sciezka juz nie jest ewidentna, widac ze od dawna nikt nia nie chodzil. przekraczamy male strumyki, mijamy tabliczke z napisem "beware of wild elephants", kilka pajeczyn i po godzinie sciezka urywa sie nad brzegiem rzeki... wracamy, szukamy innej drogi, ale wszystkie inne sciezki wyraznie wydaptane sa nie przez czlowieka. mamy juz wracac, gdy dostrzegamy ze po drugiej stronie rzeki sciezka idzie dalej! no to zdejmujemy buty i idziemy... o fuck! na nogach i w butach pelno pijawek! Aga panika, po pierwsze ze nie da sie ich strzepnac bo sa przyssane bardzo mocno. po drugie jak jakas sie nie przyssala i chce sie ja strzepnac to przyssysa sie do palca co jest jeszcze bardziej irytujace. jakos udaje nam sie oderwac wszystkie co potem kosztuje nas tamowniem krwotokow przez nastepne godziny. Pijawy wpuszzaja taka substancje ktora zapobiega krzepnieciu krwi , wiec najlepszym wyjsciem jest poczekac az sama odpadnie jak sie naje:) problem pojawia sie jak ma sie ich np 15 jak w moim przypadku.

Rzeke przekroczylismy jeszcze 5 razy, z kazdym razem w co raz silniejszym nurcie. napotkalismy tez sporo dziwnych sladow zwierzat. niestety na ostatniej przeprawie, kilkaset metrow przed celem - wodospadami, zawracamy. wedlug mnie rzeka byla juz za niebezpieczna, Aga wiadomo chciala isc:) potem okazuje sie ze bylismy naprawde blisko. w chatce okazuje sie ze 3 pijawki dotarly w okolice mojego prawego posladka. jak? nie mam pojecia.

Drugiego dnia Luis czuje sie lepiej i w piatke ruszamy zrobic dlugi szlak, zhaczajac o wspomniana raflesie (o tej porze roku jest zgnila i wyglada kiepsko) i kilka wodospadow. szlak znow zamkniety, tym razem z powodu stada dzikich sloni, ktore ponoc sa bardzo niebezpieczne. zignorowalismy niebezpieczenstwo:) jednak po ktorejs z kolei "autostradzie", gdzie wszystkie drzewa sa powalone a dookola pelno naprawde duzych kup, odpuszczamy. Aga oczywiscie poszla by dalej:) jungla znowu wygrala.

mimo wszystko przygoda przednia. je jestem z siebie dumny bo mimo strachu przed wszelkim robactwem wykazalem sie sporym opanowaniem hehe:)

Do Bangkoku postanawiamy sprobowac wrocic autostopem. razem z nami jedzie pol japonka pol szwajacarka Hiromi, nazwana przez nas Hiroszima, bo latwiej zapamietac:) Stop okazuje sie wspanialy. Tego dnia robimy ponad 1000km, raz na pace pickupa, raz w srodku ciezarowki wiozcej najbardziej smierdzace owoce swiata - duriany. po drodze jeszcze ogldamy mumie jakiegos znanego mnicha. zmieniaja jej ubrania co rok. creepy:/ Nocujemy w Petchamburi, wielkim miescie, pelnym buddyjskich Watow, a ktorym jestesmy chyba jedynymi Farangami. Pierwsze spotkanie z malpami konczy sie zaatakowniem Agi i kradzieza reklamowki z chrupkami. Malpy sa naprawde bezczelne.

W bangkoku spimy w naszym hostelu. odebralismy Patryka z lotniska i zaliczylismy kino. przed kazdym seansem puszczaja hymn i krotki filmik o kochanym krolu (trzeba stac na bacznosc). btw. polecam film Hangover (pol:Kac Vegas), dawno sie tak nie usmialismy w kinie:)

Dlugi ten opis. mam nadzieje ze nie zanudzilem:) teraz chyba jedziemy do kambodzy, choc do konca nie wiadomo. pozdrawiamy!!!