30 września 2009

Tiger Muay Thai



Przed przyjazdem tutaj miałem różne wyobrażenia, jak może wyglądać trening boksu tajskiego w Tajlandii. Jak młodociany fan filmów karate oczami wyobraźni widziałem łamanie bambusów piszczelami, spadające orzechy kokosowe na brzuch z wysokości 10m , Tong-Po uderzającego w słup i sypiący się tynk, czy wiecznie niezadowolonego Mistrza Myagi. Oczywiście nic z tych rzeczy nie ma miejsca na Tiger Muay Thai Gym, ale intensywność treningów może powalić każdego. Każdy tydzień to pewnego rodzaju rutyna. Można jej przestrzegać lub nie. To zależy czy jest się mocno zmotywowanym i chce się czegoś nauczyć (patrz autor) czy zrzucić trochę kilogramów i przypakować (50% trenujących)

Godzina 6:45 pobudka. 7:00 do wyboru joga lub Bodyfit. Joga jaka jest każdy wie. Bodyfit to godzinne wypruwanie flaków przy muzyce. Mój pierwszy dzień zacząłem tym masochistycznym treningiem. Uważałem się za osobę sprawną fizycznie, ale w połowie kiedy zaczęło mi się robić słabo, stwierdziłem, że trzeba jeszcze nad sobą popracować:)

8:00 Zaczyna się trening muay thai. Zawsze ta sama rozgrzewka, skakanka, bieganie, potem rozciąganie, potem shadow boxing, czyli boksowanie przed lustrem. Potem nauka 3 technik, w zależności od dnia: bokserskich, muay thai (czyli z kopnięciami, uderzeniami kolanami i łokciami) i clinching, czyli sztuka zwarcia (?) i rzutów, co jest naprawdę męczące. Potem 3 rundy na workach bokserskich, potem 3 rundy z trenerami (czym więcej się umie tym większa intensywność), a potem 3 rundy sparing bokserski lub muay thai, a co drugi dzień klincz. Jakież było moje zdziwienie gdy pierwszego dnia kiedy nie mogłem uspokoić jeszcze oddechu po BodyFit, musiałem ubrać rękawice i „sparringować się”, co w moim przypadku oznaczało otrzymywanie ciosów za ciosem:)
na zakończenie treningu, 200 uderzeń kolanem w wór, potem 100 frontkicków, 100 łokci, 3 okrąznia z jumping-knee no i na ochłodzenie 300 brzuszków i 150 pompek. I największa zgroza treningu dla początkujących (są 3 grupy): wielka, twarda, gumowa piłka z uchwytami, którą namiętnie nasz trener (zwany przez wielu zaskakująco trafnie Pan Myagi) lub któryś z trenujących, uderza w brzuch leżącego. Pierwszy dzień otrzymałem 30 ciosów i myślałem poważnie, że zejdę. Dziś po tygodniu treningu dostałem 250... i też myślałem że zejdę. O 11 koniec.
Marzę żeby przenieśli mnie do wyższej grupy. Tam ponoć nie ma zabójczej piłki...

potem jest rest. Zimny prysznic (ciepłego nie ma). Śniadanie/lunch - bardzo dobre tajskie jedzenie za 50bathow i na łóżko. Biorę laptopa i czytam co tam w świecie słychać. 4h mijają bardzo szybko. 15:30 zaczyna się kolejny trening. Ta sama rutyna co rano. Jest nie wiele osób, które stać na robienie dwóch 3-4godzinnych treningów codziennie. Ja zrobiłem tam przez 2 pierwsze dni, i każda moja ranna pobudka wiązała się z ogromnym bólem całego ciała. Na szczęście istnieje Tiger Balm (balsam z tygrysa?) trochę odpoczynku i po kilku dniach nie boli już całe ciało tylko różne jego części. W tej chwili poobijane łydki:)

Zamiast boksu tajskiego po południu chodzi się na siłownie, spinning lub się po prostu biega. Dzień kończy się o 19, zimny prysznic, tajski obiad, filmik, i lulu najpóźniej o 23:)

Niedziela to jedyny dzień bez treningu. Zużyłem ją na obejrzenie w kinie najgorszego thileru jaki widziałem – Witheout i jakieś małe zakupy. Resztę czasu leżałem.

Jeszcze w sobotę miała miejsce comiesięczna impreza Tigera. BBQ breakdown. Rano trening pół-serio na plaży, połączony z przeciąganiem liny, a wieczorem barbeque i walki dla chętnych. Może walczyć każdy, niezależnie od poziomu. Był koleś który trenował dopiero 2tyg i o dziwo wygrał:) przyrzekłem sobie, że jeżeli będzie okazja to następnym razem wychodzę na ring...

zostały jeszcze nie całe 3 tygodnie takiej rutyny. Rutyny, która mi się podoba i dostarcza mi energii, która gdzieś ze mnie upłynęła.

Mam tu neta, więc czekam na wieści od każdego. Odpisuje na każdego maila:) Pozdrawiam!

p.s.zdjęcia przedstawiają camp, trening, zabawy na plaży i mój pokoik:)

22 września 2009

Climbing Krabi




na poludniu monsun. leje codziennie ale na szczescie krotko. na sam koniec tajlandi mozna dojechac za mniej niz 25zl oczywiscie 3 klasa w pociagu. mozna tez za 5zl jak Aga z Luisem, ktorzy przejechali cala trase na bilecie do najblizszego miasta za bangkokiem:) stopem docieramy do Phangha. Jest tutaj znany park narodowy obejumujacy mangrowia (takie drzewa z korzeniami na wierzchu;) oraz wapienne ostance wyrastajace prosto z morza w tym znana wyspa Jamesa Bonda uwieczniona na filmie "Czlowiek ze zlotym pistoletem". Wszyscy znaja prawda?:)

Wypozyczamy longboat z niezwykle wyjacym silniiem i w deszczu plywamy po calym parku. jaki jest urok w zwiedzaniu w low season? nie ma prawie wogle turystow, mozna przezyc burze na morzu, mozna obserwowac tecze, wreszcie mozna plywac na wyspie jamesa bonda w strugach deszczu nie bedac nagabywanym przez stada sprzedawcow pamiatek:) jedyny minus wycieczki. wypozyczenie kajakow morskich oznacza bycie pasazerem plastikowego kajaka wraz z dwoma innymi pasazerami oraz wioslujacym. nudne to jak flaki z olejem, nawet nie mozna samemu powislowac. wrocilismy przemoknieci i przemraznieci juz w nocy

przenosimy sie do krabi zachczajac za namowa Luisa o swiatynie (ktora to juz z kolei?). Oplacalo sie. stopem docieramy w piatke do samego wejscia. jest tu krotki szlak przez jaskinie i zablocona dzungle gdzie mieszkaja mnisi. WC wyraznie wskazuje wyzszosc mnichow. na jednych napis: for monks, na drugich: for people:) prawdziwa atrakcja jednak to wdrapanie sie po 1237 schodach na szczyt gory gdzie siedzi wielki zloty budda. dawno sie tak nie umeczylismy. zeby to byly zwykle schody, ale to byly takie pionowe ze zleciec mozna:)

Jeszcze tego samego dnia doplywamy lodeczka do polwyspu Railey, azjatyckiej mekki wspinaczkowej. znajdujemy bungalow dla calej piatki w dzungli kawalek od plazy. udaje nam sie jeszcze pokolcic o zasady bilarda hiszpanskie vs polskie. tak czy siak ja z Aga jestesmy najelpszym teamem:)

nie pozostalo nam nic innego jak sie powspinac:) tzn ja z jagna, bo reszta wyleguje sie na plazy;) forma sie nie popisalismy za to widoki nieprzecietne. klify wysokie na ponad 100 metrow, miedzy nimi dzungla, a nad morzem piaszczysta plaza. wspinalo by sie swietnie gdyby nie wyslizgany wapien i drogi ktore koncza sie w srodku sciany. nawet na szczyt wyjsc nie mozna. Pozostala trojka zalicza jeszcze blotne zejscie do laguny. mimo usilnych prob wycofali sie tam gdzie moj brat 2 miesiace temu:) laguna niebezpieczna jest.

drugi dzien przenosimy sie na wsipin w okolice patong beach, lonely planet uznaje ja za jedna z najwspanialszych plaz swiata. rzeczywiscie ladna. ostatni wspoln wieczor swietujemy w Ao Nang, malej turystycznej wiosce. Ale co to bylo za swietownie! zaszalelismy i kazdy z nas (oprocz niejadka Jagny) kupil bufet "jedz ile chcesz" za 250bathow. to co przechodzlismy przez nastepne godziny jest niedoopisania! kazda danie z bufetu prepyszne:zieminaczki, wieprzownia, szaszlyki, kurczaki, rybka, puree,curry, saltki, owoce i na koniec lody. i tak kilka razy. do rana nikt nie byl w stanie sie ruszyc. prawdziwa ekstaza jedzeniowa

smutny czas rozstania. Aga, Luis i Patryk wracaja juz do domu. smutno. wspaniale sie z nimi podrozowalo mimo ze czasem twierdzilem inaczej:) to byl naprawde kawal przygody. mam nadzieje, ze jeszcze kiedy bedzie okazja do wspolnej wyprawy.

z Jagna jeszcze jezdzilismy na skuterze i wylegiwalismy sie na plazy przez 2 dni na Phuket co zaowocowalo moim calkowitym spaleniem ciala, ktorego skutki odczuwam do dzis (3 dni potem). przezylem tez pierwsza nauke surfingu i ku mojemu zdumieniu utrzymalem sie na fali przez kilkanascie sekund. to trzeba powtorzyc.
Jagna super dopasowala sie do naszej skromej ekipy i czesto podejmowala prawdziwe meskie decyzje:) zabrala moja torbe pamiatek i stopem odejchala 2 dni temu. szkoda ze zostaje sam...
bde tesknil za Wami druzyno hehe

na phuket zostaje miesiac bede trenowal muay thai czy jak kto woli boks tajski. piszac to ledwo juz moge ruszac rekami, ale jak to wszystko wyglada opisze pozniej...

pierwszy etap podrozy zakonczony. udany w 150%. bylo troche smiesznie troche strasznie, ale kazdy dzien byl wypelniony przynajmniej jedna przygoda:)
obolaly pozdrawiam wszystkich

p.s. malo zdjec, reszte robila jagna, a zapomnialem od niej zgra:/

15 września 2009

Leg rowing and jumping cats




"wezcie sobie wszystkie sredniowieczne zamki europy, dodajcie jeszcze troche i rozrzuccie je na obszarze jednego miasta" tak opisuje Bagan nasz przewodnik. Rzeczywiscie, nie da sie tu znalezc miejsca bez swiatyni, a wchodzac na jedna z nich po sam horyzont ciagna sie szpiczaste dachy wiekszych i mniejszych swiatyn. Unikalne miejsce. Tradycyjnie zwiedzamy na rowerach. Skwar, zmeczenie skutecznie utrudnia zachwycnie sie kazda swiatynia. Rozdzielamy sie i razem spotkamy sie dopiero na zachod slonca, na jednej z popularniejszych swiatyn, pelnej o tej porze turystow. Przyjechalem tam 2h wczesniej gdy nie bylo jeszcze nikogo tylko dzieciaki sprzedajce pamiatki. Okazali sie strasznie towarzyscy. Chetnie opowiada o swoim zyciu, o tym ze nie maja wogle pieniedzy ale jakby im to nie przeszkadza. jedna 15letnia dziewczyna znala podtawy 10 jezykow. od razu zaczela po polsku: "czesc, ile masz lat? jestes przystojny, a ja ladna. jak sie masz? szerokiej drogi i milego dnia. do zobaczenia!" ale to byl taki polski ktorego nie spodziewa sie po obcokrajowcu. tak mnie zaskoczyla ze az od niej pocztowki kupilem:) znala tez hebrajski, japosnki, wloski, koreanski i inne. i taka osoba cale zycie skazana jest na sprzedaz pamiatek. smutne to. z wysypka idziemy do doktora ktory kazdego z nas liczy 10$, ale na szczescie po 2 dniach wszystko wraca do normy.
drugi dzien sie chillotujemy. znalezlismy swoja switynie, bez turystow i lezelismy sobie caly dzien. wieczorem znow poszlismy do swiatyni zachodzacego slonca. panuje tm strasznie pozytywna atmosfera. poniewaz autobus do Inle mamy dopiero o 4 rano postanawiamy nie brac noclegu a przespac sie na przystanku autobusowym. mimo komarow, zaskakujaco wygodnie.

Malym autobusikiem z okrutnie twardymi siedzeniami po kilkunastu godzinach docieamy do Inle Lake. Kulutrowo-kraoznawczej atrakcji Myanmaru. Samo jezioro nie jest nadzwyczaje. w wiekoszosci zaroniete, plytkie i plaz nie ma. Wystarczy jednak zobaczyc mala lodczke, a na niej rybaka w kapeluszu stojacego na jednej nodze, a druga trzymajac wioslo i wioslujacego ruchem wezo-podobnym, i juz widomo ze jestesmy w miejscu wyjatkowym. Nad jeziorem jest wiele unikatowych rzeczy. jest wlasnie "leg-rowing" czyli wioslowanie noga, odbywaja sie tu nawet zawody w tej dyscyplinie, sa targi, na ktorych spotkac mozna ludzi z kilkunastu roznych plemnion mieszkajacych w gorach w tym slynne kobiety-zyrafy z obrozami na szyi. Jest wreszcie jumping-cat monastery, czyli swiatynia w ktorej mnisi chyba z nudow nauczyli koty skakac przez obrecze (sic!). Wszystkie atrakcje poznaje sie plywajac lodzia napedzana niezwykle glosnym i psujacym klimat motorem.
Samo miasteczko przy Inle jest spokojnym i klimatyczym miejscem. Wieczor po wyczrpujacej jezdzie autobusowej swietujemy urodziny Patryka. Ile osob Polsce ochodzilo urodziny w Myanmarze?:)

Od rana do wieczora plywamy lodka motorowa po jeziorze i "zaliczamy" atakcje. wioska Yama, gdzie sa tylko drogie pamiatki ibiedne panie w obreczach ktore traktowane sa jak zwierzeta w ZOO. "mozecie robic im zdjecia za darmo". my nie robimy. kiedys zakladanie obreczy na szyje mlodych kobiet mialo uwaunkwania kultorowe, teraz robi sie to i wysyla dziewczyny do miasta w celu zbierania pieniedzy za fotografie. nie wygladaly na szczesliwe.
Druga stacja to zniszczone stupy na wzgorzu z widokiem na jezioro. jest tez ogromny targ ale dzis nie czynny. szkoda. trzecia stacja to 5 statuek buddy ktore sa tak pokryte zlotem ze wugladaja jak zlote kulki. czwarta to kolejna stupa, najstarsza nad jeziorem piata stacja to floating gardens, czyli ogrody uprawiane na wodzie. 6 to w koncu skaczace koty. przychodzi znudzona Pani, pokazuje obrecz, kot skaka, dostaje przekaske i koniec show. unikalna sprawa;) Udaje nam sie namowic jeszcze kirowce na stacje 7 i wioske pol na wodzie pol na ladzie z klimatyczna swiatynia. juz noca i w ulewie wracamy do hostelu. W miedzyczasie poznajemy Agnieszke, ktora jest scenopisarka do pewnego popularnego serialu w TV polskiej;) Nawiasem mowiac super praca.

Teraz juz tylko 17h podroz powrotna do Yangoon i ostatni dzien w Myanmarze. Jagna miala lot dzien wczesniej, Aga z Luisem pojechali jeszcze zobaczyc Bago, a ja z Patrykiem wysylamy pocztowki i probujmey kupowac pamiatki zajadajac sie burmanskimi hamburgerami... rano jestesmy z powrotem w Bangkoku.

Mynmaru nie sposob porownac do innych panstw Tej czesci Azji. To inny swiat, miejsce ktore nie nadazylo z postepem cywilizacji. Takich miejsc jest juz nie wiele. Jedzcie tam zanim ktos obali rezim i zrobi tam kolejna "tajlandie"

Ostatnie dni z moimi kompanami podrozy spedzimy na poludniu tajladni. Leje tam teraz niemilosiernie, ale przynajmniej farangow malo:)

13 września 2009

Golden Land MYANMAR




Zamknijcie oczy. Wyobrazcie sobie, ze cofacie sie w czasie jakies 50 lat. Teraz wyobrazcie sobie facetow chodzacych w spodnicach, kobiety z twarzami calymi w zoltym make-upie, a dookola wszedzie plamy krwi, wypluwanej z ust przechodniow... Tak to Myanmar. Rzekoma krew okazuje sie po chwili slina zmieszana z betle nut, czyli rodzajem orzecha zawinietego w lisc z doatkiem tytoniu i wapienia, ktory jest namietnie przezuwany przez wszytskich mieszkancow Myanmaru. Dziala troche jak redbull, ale smaczny to nie jest.

Sytuacja w kraju, tak strasznie negowana przez caly swiat okazuje sie nie taka straszna. Oczywiscie nie twierdze, ze rzady sprawowane przez junte sa godne pochwaly, ale "dzieki" polityce zamkniecia Myanmar posiada duzo wieksza tozszamosc kulturowa niz cala reszta Azji. Pomoc otrzymuje jedynie od Indii i Chin a wiekszosci jest samowystarczalny. Nie ma tu "zepsutej" kultury wschodu:) Nie ma bankomatow, nie ma zasiegu sieci komorkowej, chociaz internet jest w miare dostepny. Mimo ze duza czesc stron jest zablokowana to i tak mozna blokady obejsc i czytac i pisac co sie chce. Kraj jest pelen absurdow. Dajmy na to "oficjalny" kurs dolara na lotnisku wynosi 1$ to 4000 kyatow. Na miescie natomiast kurs wynosi 10100 kyatow. co wiecej kurs miejski zmienia sie z dnia na dzien, ale jak to funcjonuje nikt nie wie:) drugi absurd. jakis czas temu byly dostepne banktnoty nie tylko 10, 20, 50, ale rowniez 45 czy 90, wszystko dlatego ze jeden z generlow jest bardzo uduchowiony i wierzy w szczesliwa liczbe 9 oraz jej wielokrotnosc:) Wspominay zolty makijaz to sproszkowana kora drzewa ktora ma wygladzac skore i chronic przed sloncem. Natomiast longyi, czyli meskie sukienki, ciezko powiedziec skad pochodza:) napewno chodzi sie w nich bardziej przewiewnie:)

Dojazd z kambodzy do bangkoku nie byl latwy jak sie wydawalo. w skrocie to patryka cofneli z granicy, bo wize mial nie wazna i musial wracac do pnom penh zeby zlapac samolot tego samego dnia. my z aga dojechalismy stopem do ayutayi i juz w nocy bylismy w miescie. Luis lapal stopa bez skutku, caly przemkol i dojechal na lotnisko 2h przed odlotem. w kazdym razie udalo sie:)

Lotniko w Yangon jest zupelnie opustoszale. Nasz samolot byl chyba jedyny. Taksowka ktora powinna wyladowac juz na zlomowisku docieramy do centrum. Znajdujemy tani hostel, zaraz obok 2000 letniej Sule Pagoda, mialy tu rowniez miejsce slynne zamieszki z 2007 roku. Yangon jest pograzony w chaosie. wysokie kolonialne budynki, a na ulicach tlumy ludzi, prawie kazda ulica to maly targ. Jedziemy zwiedzic Shewadon Pagoda, najwazniejzego miejsca dla buddystow z Myanamru. Ogromna 90metrowa stupa cala pokryta zlotem, a na szczycie diamentami i drogocennymi kamieniami, skrywa relikwie 4 buddow w tym 8 wlosow tego najwazniejszego:) Jest do czego pielgrzymkowac;) Niewykle mili mnisi proponuja ze oprowadza nas po pagodzie. tlumacza jakies obrazy, kaza nam medytowac, pochlapac sie woda i pomyslec zyczenie wszystko po to aby potem wyludzic od nas "darowizne"... niestety nie kazdy mnich jest pradziwym buddysta. Jak sie okazuje wielu z nich ucieka do klasztoru zostawiajac za soba czesto zycie alkoholika czy bidaka. A w klasztorze darmowe jedzenie, darowizny i full wypas tyle, ze trzeba o 5 rano wstawac i chodzic po ludziach prosic o ryz;) Oczywiscie troche przesadzam, ale nie wszyscy sa mnichami jakich sobie wyobrazamy.

Wieczorem spotykamy w hostelu kanadyjke ktora od kilku miesiecy mieszka w myanmarze i uczy angielskiego. zamierza zostac jeszcze kilka lat. mozna i tak... opowiedziala nam troche o ludziach i zyciu w tym kraju. Wiekszosc chyba burmanczykow siedziala w wiezieniu z waznego badz mniej powodu. wysokie kary skutecznie zniechecaja wszystkich do kradziezy czy rozboju przez co jest to chyba jeden z najbezpieczniejszych krajow na swiecie!

Jagna przyleciala nastepnego dnia. Przez brak komorki ciezko sie tu umowic na spotkanie co konczy sie tym ze do Mandalay jedziemy dwom roznymi autobusami nocnymi. Co ciekawe ten wyjezdzajacy 3h potem, dojezdza na miejsce godzine wczesniej. kolejny absurd.
Mandalay to poprzednia stolica choc miasto stosunkowo mlode. W ramach walki z rezimem omijamy 10 dolarowy bilet do glownych atrakcji, a zwiedzamy te mniej znane a darmowe. Lonely Planet radzi jak podrozowac zeby jak najmniej pieniedzy szlo do rzadu. Kolejna zlota swiatynia. W srodku zloty budda, ktoremu codziennie rano mnisi myja zeby, a potem caly dzien ludzie obklelaja go supercienkimi listkami zlota. listki te zreszta sa specjalnoscia Mandalay. Sa tak cienkie ze mozna je zjesc! Budda jest tak obklejony zlotem,ze jego raczka jest juz wielka gruba lapa. docelowo zostanie caly zaklejony i nic nie bedzie widac.

Patrzac na mape Mandalay od razu w oczy rzuca sie palac krolewski ktory zajmuje 1/5 calego miasta (drugiego co do wielkosci w myanmaru) otoczony lasami, potem murami, a potem szeroka fosa. Nad miastem goruje Mandalaya Hill z widokami na cala oklice. Pobliska rzeka Irrawady, ktora ma poczatek w himalajach, w porze deszczowej zalewa pola ryzowe i cala okolice. Dziewczyny poszly wrozyc sobie z dloni, my ogladamy "najwieksza ksiazke swiata" czyli milion kamiennych tablic pokrytych sanskrytem z wypowiedziami buddy. Zachod slonca chcemy zobaczy na najdluzszym moscie drewnianym na swiecie. Wymaga to od nas przejechania na rowerach 10 km przez cale centrum miasta. Uszlismy z zyciem, ale jazda w tlumie rowerow, skuterow, tuktukow, samochodow byla ciagla walka. czegos takiego nie da sie powtorzyc w Europie. Zmorodowani dojezdzamy zaraz po zachodzie. na szcescie jest pelnia ksiezyca. Gdzies tam na Koh Pangan w Tajlandi jest slynne Full Moon Party, my siedzimy na srodku jeziora mijani tylko przez pijanych burnamczykow w spodnicach.
Mimo zupelnie zflaczalej opony patryka, oraz obolalego tylka Agi udaje nam sie wrocic noca do hostelu.

Okolice Mandala sa ciekawsze niz samo miasto. W Mingun lezacym po drugiej stronie rzeki znajduje sie przeogromna choc nieukonczona piramidalna swiatnia, zniszczona przez trzesienie ziemi. Przeowodnik opisuje sa jako najwieksza kupe cegiel na swiecie. Jest tu tez najwiekszy, nienaruszony dzwon na swiecie. Cala wioskie dlugosci jednego kilometra zwiedzamy jadac dumnie za wozku zaprzezonym w dwa wielkie biale woly. najbiedniejsi turysci woza sie wolami po okolicy. kolejny absurd:) Reszte dnia taplamy sie w basenie "olimpijskim", a Aga z Lusiem pojechali napic sie wody ktora ponoc podnosi poziom IQ. Potrzebne im to bylo;) Wieczorem jedziemy do Bagan. Postanawiamy wyprobowac rzadowe pociagi. Poniewaz jestesmy biali (choc juz troche opaleni) nie chca nam sprzedac biletu do najnizszej klasy. Postanawiamy wsiasc do pociagu i czekac na rozwoj wydarzen... Byla to jedna z moich gorszych podrozy pocigowych. W wiekszosci na kuckach na ziemi miedzy rodzinami i mnichami. co chwila ktos wsiada, wysiada. Udaje nam sie siasc na drewnianych lawach. Niestey nastepego dnia dostajemy od mieszkajacych w nich larw, strasznego uczelnia. cale plecy i rece mamy pokryte w bablach. W kiepskim stanie dojezdzamy do Bagan. miesta tysica swiatyn... CDN;)

1 września 2009

Kampot Pepper




W Phnom Penh musimy po raz kolejny wyrobic sobie z Aga wize do tajlandi. Jak sie okazuje musimy wrocic po nia dopiero za 3 dni co troche komplikuje nasze plany. W stolicy Kambodzy nie ma wielu zabytkow. Jest palac krolewski i silver pagoda a w niej zloty budda ozdobiony ogromnymi diamentami, a oprocz tego miejsca zbrodni dokonanych przez czerwonych kmerow. Obejrzelismy wiezienie w ktorym przesluchiwani i torturowani byli zwolennicy opozycji. Pelno tam zdjec ofiar, narzedzi tortur i wystawy pokazujace propagande komunistyczna. Idea czerwonych kmerow zakladala wysiedlenie miast i stworzenie spolecznosci agrarnej. W ciagu praktycznie jednego dnia udalo im sie przesiedlic cala miejska populacje kambodzy do wiosek. Przez ponad 3 lata zginela 1/4 calej ludnosci kraju, glownie z powodu glodu. Strasznie smutna,a przeciez bardzo mloda historia. Naprawde dziwi fakt ze ludzie sa tutaj tak pozytywni i przyjazni.
Wracajac na nogach do hostelu zaczepil mnie chlopczyk sprzedajacy ksiazki. Juz 3 raz namawia mnie zebym cos od niego kupil, ale nawet nie mialem przy sobie kilku dolarow. Towarzyszy mi juz przez kilometr spaceru. W koncu mowi (po angielsku mowil naprwde dobrze):
-Ok you dont have to buy a book from me but please can you buy me a drink?
- What? How old are you?
- 11
- No way! In my coutry you can drink until you have 18 years old!
- ...but how can my body funcionate without a drink?
- what kind of drink you mean?
- coke
- aaaa I thought you want to drink alcohol ! of course I will buy you coke
- Alkohol? but I am only 11,I cant drink alcohol.

Wbrew pozora dzieci wcale nie sa takie zdegenerowane:)
Nastepnego dnia opuszczmay stolice i jedziemy do Kampot. Chcielismy zobaczyc Bokor Hill Station, opuszczone miasto w gorach w srodku jungli, ale niestety droga do niego jest zamknieta. W autobusie poznalismy Przemka ktory zaczyna dopiero podroz z walizka na kolkach po pracy w Sajgonie no i ma klucze do mieszkania w Siam Reap;) W szostke zatrzymujemy sie w hostelu i dajemy sie namowic na 4 dolarowe barbeque ze stekiem, szaszlykami i przepysznymi ziemniakami, ktorych najbaradziej nam tutaj brakuje. Wszystko doprawione Kampot Pepperem, ponoc jednym z najlepszych odmian pieprzu na swiecie.

Zamiast miasta duchow, wybieramy sie na rowerach do jaskini w srodku ktorej stoi dobrze zachowana switynia z 7 wieku. wlasciwie mala swiatynka. Najciekawszy jest sam dojazd. Rowerami jedzie sie miedzy polami ryzowymi, przez malutkie wioski gdzie wszyskie dzieciaki machaja do nas, krzyczac "hello" a w centrum wioski wszyscy w skupieniu ogldaja na telewizorze karaoke albo mecz boksu tajskiego. Takie zwykle zycie khmerow jest duzo bardziej interesujace niz niejedna swiatynia. za 2$ wyajmujmemy trojke przewodnikow w wieku chyba 7, 9, 11 lat. Prowadza nas przez boczne korytarze jaskini, musimy chwytajac sie lian przechodzic przez male podziemne jeziorko, sa tez stada nietoperzy. Jest tez tunel ktory wedlug "przewodnikow" prowadzi na szczyt gory. Idzie sie nim 5 godzi, ale tylko legendarnemu staruchowi z wioski udalo sie go przejsc:)

Probujemy lapac pierwszego stopa w kambodzy do Sihanuoukville. Udlo sie! ale potem okazuje sie ze to zwykla taksowka i musimy placic duzo wiecej niz za busa co skutkuje wielka klotnia i Luis zostaje uznany przez Jagne za "piece of shit":) miasteczko to taki khmerski nadmorski kurort z ta roznica ze hotele zastepuje tanie guesthousy, a drogie restuaracje, bambusowe szopy nad brzegiem morza, sprzedajace wprost przepyszne owoce morza. Kazda szopa noca przemienia sie w klub taneczny i walczac o klientow oferuja darmowe drinki, happy hours, piwo za 25 centow itd. Nasz nadmorski clubing konczy sie tym ze na 2 godziny dostaje prace za barem i ochoczo rozdaje wszystim drinki. No i oczywiscie jak zwykle bylismy wszyscy krolami parkietu;)

Caly nastepny dzien sie chilloutujemy. Morze jest tak cieple ze az gorace:) ogromne fale daja kupe zabawy, tylko agniesia zostala troche poturbowana. Dodamy do tego masaze nad brzegiem morza, khmerow kapiacych sie w calych ubraniach i nawet butach, pania sprzedajce swieze langusty i kraby, panow trudniacych sie szyciem dziurwych ubran, skeljaniem butow, a na koniec 3 dolarowa depilacje nog i pach za pomoca nitki i pincety (sic!) i mamy pelen obraz jak wyglada plaza w kambodzy:) To sie nazywa chillout w chaosie:)

W tym momencie jestem z Aga w Battambang. Musielismy sie wszyscy rozdzielic. Luis z Patrykiem poniewaz maja wize, jada przez poludniowe przejscie graniczne i spotkamy sie na lotnisku przed lotem do Birmy. Jagna wrocila z nami do Phnom Penh, ale i wize i lot ma dzien pozniej, dlatego spotkamy sie dopiero wszyscy w Rangoon. My dzis bedziemy znow w Bangkoku, zostawiamy rzeczy i z malym plecakiem ruszamu do birmy. Nie wiem jak tam z zasiegiem komorki, net powiniem miescami byc wiec moze cos uda mi sie napisac. Zdjecia beda nie wczesniej niz za 11 dni:) Birma jest goracym punktem na mapie politycznej swiata, takze mozemy miec troche przygod. jezeli w TV powiedza ze porwano 4 polakow i hiszapana to mozecie miec pewnosc ze to my;)

Pozdrawiamy!
p.s. malo zdjec, dodam wiecej po powrocie z jagny aparatu:)