23 września 2010

Atak na Atwell



Robie niepewnie kolejny krok stracajc kijkiem kamien ktory przeistacza sie w mala, a potem co raz wieksza lawine. Gran po ktorej idziemy to szeroki na dwie stopy grzebien zbudowany z gliny I lezacych na sobie glazach. Po lewej I po prawej lufa na przynajmniej 300 metrow. Juz zobojetnialem na odlgosy spadajacych kamieni. Omijam bokiem wielk glaz na srodku grani, osuwajac sie troche w moich adidaskach. Przedemna kilka metrow grani wygladajacej jak zle ulozona wieza z klockow. Obejsc sie jej nie da, bo jest pionowa, a sciany sie sypia przy samym dotknieciu. Albo gora albo wogle
“Idziem!” mowi po czesku Misia. Idziem to idziem. Jakos wchodze na te klocki, ale czuje ze niewiele potrzeba zeby sie to wszystko zawalilo. Nie idziem. Moze czasem ryzykuje, ale glupi nie jestem. A Misia chyba sobie nie zdaje sprawy na czym, doslownie, stoimy. Probujemy jeszcze obejsc ten kawalek , dalej dolem po scianie, ale tym razem po tym jak wszystko sie usuwa spod nog Misia mowi ze “nie idziem”. Wycof. Pierwszy od dawna.

Atwell Peak to piekna piramida ktora widac z kazdego miejsca w Squamish. Pierwsza gora o ktorej pomyslalem kiedy tutaj przyjechalem. Nigdy jakos w ciagu lata nie znalazlem czasu zeby na 2 dni w gory pojechac, wolalem sie wspinac I biegac. A teraz Squamish sie zmienilo. Wiecej pada niz swieci slonce. Pracuje 5 dni w tygodniu po 8 godzin wiec mam “tylko” 2 dni wolne. Do tego wyjechala Agata I zostala nas trojka z Marta I Slawkiem. Przeprowadzila sie za to do nas czeszka Misia, ktora pracowala wczesniej w hotelu z Agata. Rozmawiamy ze soba po czesko – polsku co daje czasem smieszne rezultaty. Wlasciwie to kazda konwersacja z nia jest smieszna. No bo jak sie nie smiac jak okazuje sie ze “burakowe maslo” to tutejsze masło z... orzeszków ziemnych (pennuts), albo ze “cerstwy” to swiezy, albo chociaz taki “spacak” to spiwor. Ubaw po pachy.
W kazdym razie ta wlasnie Misia sporo juz tutaj chodzila po gorach I probowala wczesniej wejsc na Atwell Peak, tyle ze warunkach bardziej zimowych. I co ciekawe doszla do prawie tego samego miejsca co my teraz I do tego z dwoma psami... przypomina mi sie historia mojej wspinaczki z tata I bratem jak wycofalismy sie z drogi, ktora wczesniej przeszedl pies pasterski. To obrazuje jak warunki w gorach moga sie radykalnie zmienic praktycznie z dnia na dzien.

Sam Atwell lezy w masywie I parku nardowym Garbidaldi, najwyzszym w okolicy, liczy sobie troche ponad 2600m. Ruszylismy tam zaraz po mojej pracy o 6. Najpierw z pomoca krazownika dojechalismy do parkingu dziurawa, szutrowa woda a potem juz z buta do chatki nad Elfin Lake. Pelnia ksiezyca, 11km I w 3h jestesmy na miejscu. Chatka nad samym jeziorem, jest dwupoziomowa. Na gorze kilkanascie drewnianych lozek, na dole kuchnia I lampy gazowe. Fajny klimat dopoki nie zwali sie tam wycieczka szkolna z rozwrzeszczanymi dzieciakami.
Wyszlismy rano w kierunku szczytu. Prawda jest taka, ze czym blizej bylismy tym bardziej bylem pewny ze nie da rady na niego wejsc. To samo zreszta mowil mi szef I inni ludzie z ktorymi rozmawialem na ten temat. Zreszta z szybkiego rozpoznania na internecie wyglada na to ze nikt tam nie wchodzi w lato. Mozliwe nawet ze nikt tam nigdy nie wszedl w lato. W zime zupelnie inna historia.No ale musialem to na wlasne oczy zobaczyc. Dalsza czesc wycieczki jest znana.
Jeszcze w drodze na dol spotykamy goscia ktory z rakami I czekanami (bo wyzej jeszcze snieg lezal) pewnie mowi ze idzie na szczyt. Z daleka widzimy ze wycofal sie w tym samym miejscu co my.
Tego samego dnia, z powodu wspomnianej wycieczki szkolnej, wracamy juz do Squamish.

A w Squamish pada. I mysle jak tu sobie urozmaicic nadchodzace dwa miesiace. Moze by gdzies pojechac?

teraz tak czytam co napisalem i wyszla z tego badzo dramatyczna relacja. prawda jest taka ze specjalnego dramatu nie bylo, nawet sie nie przejmuje tym ze nie weszlismy na szczyt:) tak napisalem zeby ciekawiej bylo, bo za duzo sie ostatnio nie dzieje:)

ps. zdjecia z wycieczki sa na picassie w katalogu Squamish, razem z innymi nowymi.  

9 września 2010

Chicago Jazz


Na scenie 5 gosci. Kazdy ma inny instrument I kazdy gra zdecydowanie cos innego. Na poczatku pomyslalem ze moze sie rozgrzewaja, ale po chwili zrozumialem ze to co slychac to wedlug niektorych prawdziwa muzyka. Jazz. Tylko ten bardziej alternatywny.
Jestem w Chiacgo. Korzystajac z okazji, ze Beno opuszcza na dobre Squamish, Slawek z Marta przylatuja niedlugo z wycieczki po Hawajach, postanowilem ze odwiedze moich amerykanskich wujkow. Pojechalismy naszym krazownikiem do Seatlle, drzemka na lotnisku, potem druga w samolocie, trzecia na przesiadce w Milwaukie  I zuplenie niewyspany dolatuje do Chicago. No, a tutaj to prawie jak bym do domu wrocil. Polski jezyk, polskie jedzenie (pyszny swiezo upieczony pasztet, niesamowita szyneczka I do tego majonez winiary) polski sklep z polska muzyka disco-polo. Tu juz moze troche za duzo tej polskosci.  Nie wiem jak pracownicy tego sklepu (oczywiscie wszyscy polacy) wytrzymuja te muzyke. Juz lepiej zeby puszczali jakies goralskie przeboje albo ludowe przyspiewki, no ale disco-polo? Przesada.
Pierwszy dzien spedzam na jedzeniu steka wielkosci mojego laptopa I na ogladaniu I pokazywaniu zdjec. Jakby nie bylo ostatni raz widzielismy sie na slubie mojego brata ponad rok temu. A bloga jak sie okazuje  nie wszyscy czytajaJ Juz po pierwszym wieczorze zdaje sobie sprawe ze wypije tu wiecej wina i piwa niz przez ostatnie 3 miesiace. Do tego calkiem dobrego wina.
Niedziela to ostatni dzien slynnego (i darmowego) Chicago Jazz Festival. Z tego powodu cale polacie parku w ktorym odbywaja sie koncerty sa zastawione rozkladanymi kempingowymi krzesekami i w wiekszosci grubymi amerykanami. Jazz jak to jazz nie jest muzyka popularna takze niebyl to chyba trafiony pomysl pozwalac wystepowac zespolowi ktory tworzy jego alternatywna odmiane i powoduje ze ludzie nie wiedza czy smiac sie czy plakac. Na szczescie show ratuje najlepszy jazzowy wokalista w tym momencie na swiecie z rownie niezlym saksofonista, spiewajac przeboje ktore wydawalo mi sie ze juz gdzies wczesniej slyszalem. nazwisk wykonawcow niestety nie pamietam, ale wszyscy mowili ze sa bardzo znani:)
Ciekawe ze po tym kilkumiesiecznym zyciu w dziczy i malych misateczkach zaczyna sie zauwazac jak duze miasto hmm... po prostu smierdzi. to mnie chyba najbardziej porazilo oprocz bezdomnych, zebrzacych i calej masy swirow od ktorych zupelnie sie odzwyczailem. ciekawe bo przeciez zawsze takie rzeczy byly dla mnie "normalne".
W wolny od pracy Labour day bylem na malym shoppingu i troche pobiegalem i stwierdzam ze niestety cos forma nie najlepsza. czas najwyzszy wrocic do regularnych treningow, tym bardziej ze w planach mam start w biegu na Grouse Mountain w Vancouver.  Pojechalem nawet kiedys w ramach treningu "wbiec" na te gore (niecale 900m przewyzszenia na 2,5km) ale skonczylo sie tym ze prawie wyplulem pluca a czas mialem 16min gorszy od rekordu (26min!!!) co bylo dosyc deprymujace. Dodatkowo stwierdzilem juz ze 100% pewnoscia ze mam bardzo niskie, jak na moj wiek, tetno maksymalne. Nigdy nie udalo mi sie osiagnac wartosci powyzej 172 uderzen kiedy normalny 25 latek dochodzi do 195. na szczescie to nie definiuje mojej sprawnosci fizycznej.
W Chicago spotykam sie rowniez z moim kolega po fachu, czyli bylym kelnerem restauracji Villa Magnolia. Piotrek jest tutaj cale wakcje, mieszka u rodziny  i przyjechal troche popracowac. Powspominalismy stare, dobre, kelnerskie czasy pijac piwko na 96 pietrze hanckok Center z widokiem na caly downtown. Poczekalismy na zachod slonca i razem z nowa kolezanka Marlenka ruszylimy na podboj zycia nocnego. Marlenka jest corka kolegi z zespolu mojego wujka. Mieszka tu odkad skonczyla 4 lata, jest swiezo upieczonym magistrem muzyki i wokalistka jazzowa. Mowi po polsku, wplatajac co kilka wyrazow angielski co daje calkiem zabawna mieszanke. Ow Marlena pokazala nam najfajniejsza dzielnice Chicago z super klubami, kafejkami, malymi sklepikami i np lodziarnia gdzie produkuja lody z cieklego azotu. My wbilismy sie do Kingston Mines, zywcem wyjetego z Nowego Orleanu klubu bluesowego. I jak sie mozna domyslec graja tam bluesa doslownie do czwartej nad ranem, codziennie. wyszlismy szybciej, ale i tak doswiadczenie niezapomniane.
Dzis wieczorem lece juz do Seatlle gdzie reszta ferajny odbiera mnie krazownikiem i wracamy do indianskiej wioski Squamish. Jeszcze skocze tylko na male zakupy w tutejszym Mega Outlecie

Fajnie sie spotkac z rodzina. Rodzina to jednak jest nie do zastapienia.Tak jak napisala mi jedna bliska mi osoba, ze w Chicago to juz jak jedna noga w domu:) Dzieki wujkowie za super spedzony czas i pyszne jedzenie!

p.s. zdjecia jak wroce do skuamiszowa