28 października 2010

Wspin w Squamish


Star Check. To chyba najpiekniejsza, latwa droga sportowa w Squamish. Niesamowity, lity filar wyrasta jakies 100m prosto z rwacej rzeki. Znajduje sie kilkanascie kilometrow na polnoc od miasta, doslownie kilkadziesiat metrow od autostrady. Pojechalem tam z moja wspolpracowniczka Laura zaraz po zamknieciu sklepu. Dojscie pod droge nie jest ewidentne i troche musielismy sie naszukac zejscia, a potem zjechac dwie dlugosci liny do podstawy sciany, zaraz nad brzeg Squamish river. Jest juz dobrze po 18 i zaczyna sie ciemnic, ale takiej okazji na wspin nie mozna przegapic. Prowadze wszystkie wyciagi. Spity poczatkowo w bezpiecznej odleglosci kilku metrow zaczynaja sie powoli przerzedzac tak ze gdzies na drugim 40m wyciagu z powodu zapadajacej ciemnosci nie widze ani nastepnego ani poprzedniego spita. Droga prowadzi doslownie ostrzem filara. Nie jest zupelnie pionowa, ale ogromna przestrzen i niesamowity grzmot przewalajacej sie wody gdzies tam w dole robi ogromne wrazenie. Dochodze do stanowiska. Jest juz ciemno. Laury oczywscie ani nie widze, ani nie slysze. Po kilkunastu minutach zza ostrza filara wynurza sie swiatlo czolowki. Na jej twarzy maluje sie uczucie ktore doskonale oddaje klimat miejsca: satysfakcja i fascynajca z lekka dawka strachu. Zostaje nam ostatni, najtrudniejszy wyciag, ktory prowadze juz w swietle czolowki. Zaskakujaco nie sprawia nam problemu i po krotkim podejsciu jestesmy z powrotem na autostradzie.

Wspin w Squamish jednak bardzo rzadko oznacza wspianie sportowe, czyli ospitowane sciany tak jak to wyglada w Polsce. Tutaj kultywuje sie wspinanie tradycyjne (na wlasnej asekuracji) ktore pochlonelo mnie na dobre. To jest wlasnie prawdziwa esencja wspinaczki. Podchodzisz pod sciane, wspinasz sie uzywajac tylko tego sprzetu ktory posiadasz i koniec. nic w scianie nie zostaje (moze oprocz bialawych sladow magnezji).
Na mojej "liscie przejsc" w Squmish widnieje obecnie jakies 50 pozycji od 5.4 do niestety jedynie 5.9 
Zdaje sobie sprawe, ze pewnie wiekszosci z Was nic nie mowia ani te cyfry ani termin "wspinaczka sportowa" czy "tradycyjna", ale wyjsnienie tego nie jest szybkie ani proste. Generalizuja to wspinanie tradycyjne jest bardziej wymagajace psychicznie i z tego wlasnie powodu moje wyniki sa takie slabe. Jest to troche deprymujace ze wspinam sie tyle lat, a moj poziom rowna sie tutejszemu amotorowi ktory wspina sie od kilku weekendow. No ale nie mozna byc dobrym we wszystkim, poza tym jeszcze wiele wspinaczkowych doswiadczen przede mna:) W kazdym razie wspinanie tutaj jest z wielu wzgledow niesamowite. Nie ma chyba sensu pisac jak podniecaja mnie perfekcyjne rysy bo watpie zeby ktos to zrozumial;) To trzeba poczuc na wlasnych dloniach!

No ale nie samym wspinem czlowiek zyje. trzeba tez troche pobiegac;) Tydzien temu zaliczylem long run w Parku narodowym Garibaldi, tam gdzie wczesniej z Misia wchodzilem na Black Tuska. Slawek z Marta poszli sobie krotsza trasa nad jezioro (ale i tak kawal drogi -18km) a ja pobieglem troche na okolo robiac 33km i 3000m przewyzszenia. Trudno opisac jak wspaniale jest bieganie wysoko w gorach z widokiem od oceanu po osniezone szczyty. Nie moge sie doczekac az doswiadcze podobnych uczuc w Tatrach. No moze bez tego Oceanu;)

Misia i Marta niestety wyjechaly i zostalem ze Slawkiem. Dzis jednak znienacka odezwal sie do mnie japonczyk Hidu (albo Hindu, w sumie nie wiemy) i o dziwo z nami zamieszka! ciekawe co to bedzie.
A w grudniu mozliwe ze znajde sie w... Kalifornii ale na razie nie zapeszam. Jak sie uda to bedzie wspaniale zakonczenie wyprawy.
Pozdrawiam!

p.s. zdjecie nie jest moje (ja nie robilem bo bylo ciemno) , a na zdjeciu jest Natasha, polka z pochodzenia ktora mieszka w Victorii a bywa czasem w Squamish;)


16 października 2010

Ostatnia wycieczka lata...

Ocean jak okiem siegnac. Gdyby ziemia nie byla okragla to pewnie zobaczylibysmy brzegi Australii i miejsce gdzie wspolnie mieszkalismy pol roku temu. A teraz jestesmy w tym samy zestawieniu tyle ze na drugim brzegu Pacyfiku. Szkoda ze od domu dzieli nas jeszcze jeden Ocean.
Nie obchodzimy, jak wszyscy tutaj, swieta dziekczynenia, wiec postanowilismy wykorzystac 3 dni wolnego na wycieczke na Vancouver Island. Taka sobie wyspa, lezaca jak sie mozna domyslec nie daleko Vancover. Na mapie wyglada niepozornie a tak naprawde zajmuje tyle co 1/4 Polski. Znajduje sie na niej najstarszy w British Columbi park narodowy, kilkanascie "rezerwatow" prawdziwych indian no i Tofino. Tofino to stolica kandyjskiego surfingu oraz miejsce ktore wedlug wszystkich kanadyjczykow jest przepiekne. Nawet ponoc jakcys europejczycy byli tam co zwiedzili kawal swiata i mowili ze przepiekne. Takze przekonalo nas to i pojechalismy. No i o ile wyspa jest calkiem ladna, sa kamieniste wysepki porosniete iglastym lasem, sa plaze (tylko raczej czane niz zolte), sa fajne szlaki wzdluz klifow, sa wielkie fale no ale Tofino... samo w sobie nie zachwyca. ot, kilka kolorowych domkow i dwie przystanie zaglowek. Moze to przez pogode i brak ludzi, ale wydaje mi sie ze an Helu jest raczej ladniej:) No ale, na Helu nie mozna zjesc pysznego, czerwonego łososia z frytkami, a tu mozna. I chociaz dlatego warto tu przyjechac.
Spimy oczywiscie w samochodzie. na szczescie nie pada. chodzimy sobie wzdluz plazy, wpadamy w melancholije nastronie siedzac na skale i wpatrujac sie w ocean. jak to mowili w Family Guyu, "nie ma niczego czego nie da sie naprawic wpatrujac sie w tafle wody " :)
Nastepnego dnia bezchmurne niebo. Mielismy jechac do Victori, stolicy wyspy i calego stanu, ale ostatecznie zostalismy w Nanaimo, odkrywajac krotkie szlaki wzdluz laguny z widokiem na ocean i gory. piknie.

teraz juz znowu w Squamish. i oprocz tego ze obcinaja mi jeden dzien pracy i ze robi sie co raz zminiej i bardziej ponuro to jest fajnie:) a najciekawsze informacja to data 12 grudnia, czyli lot powrotny do Polski.
odliczam dni i dolary do powrotu. Do zobaczenia za 2 miesiace!

p.s. wiekszosc zdjec made by Slawek

2 października 2010

Czarny Tusk



Tym razem bez retrospekcji. Z racji ze mam tylko 2 dni wolne to trzeba je wykorzystywac na maksa. Idealna pogoda i jedziemy na Black Tusk, jeden z popularnieszych i bardzo charakterystycznych szczytow w okolicy. Nawet jest jakas legenda ze zyl tam stary idianin a gora jest czarna bo tak czesto walily w nia pioruny (pewnie z powodu tego indianina) ze sie spalila. oczywiscie kazde dziecko wie ze to bzdura bo Black Tusk zbudowany jest z zastyglej lawy a zastygla lawa jak wszyscy wiemy jest czarna:)
Trasa liczy sobie 15 kilometrow  w jedna strone i troche ponad 1500m przewyzszenia. najpierw zakosami przez las a potem poloninami z niesmowitym widokiem na jezioro Garibaldi i lodowce dookola. Samo wejscie na szczyt to taka niby wspinaczka gdzie nie wiadomo czego sie zlapac zeby nie odpadlo. dosyc czesto zdarzaja sie tam wypadki wlasnie z powodu kruchej skaly. na szczycie jest. mi  tak dobrze ze zasypiam na pol godzinki a Misia pali fajke za fajka. nie ma to jak gorski klimat. Powrot tez bez przygod. Po prostu fajna gorska wycieczka

Z aktualnych informacji to za 2 tyg Marta i Misa wracaja do domu i zostaje sam ze Slawkiem (ktory dostal nie dawno prace na front desku w fajnym hotelo-pubie). Nie planuje poki co zadnych dlaszych wyjazdow oprocz startu w maratonie w Seatlle w listopadzie. Poki co biegam, biegam i biegam i przygotowuje sie do startu w Olimpiadzie za 8 lat;) ot takie kolejne marzenie.

Pozdrawiam i maile czytam

p.s. zdjecie Steka zamiescilem, zeby udowodnic ze sam tez potrafie zrobic sobie dobry obiad w co niektorzy watpia:)