28 marca 2011

Rajd On sight


Poniżej relacja która mam nadzieje, znajdzie się także na portalu napieraj.pl
-------------


Chłodno, piach, deszcz, śnieg, błoto, grad, zimna woda, mokro, zimno. bardzo zimno. Szczęka mi lata na wszystkie strony. Jesteśmy na jedynym przepaku w którym można było coś zostawić. Nie ma się jednak niestety gdzie ogrzać. Zaraz zmienimy przemoczone do suchej nitki ubrania i może odżyjemy. Jeden żel, drugi żel, ryż z kurczakiem zapijamy coca-colą i mamy wrażenie, że rajd dopiero się zaczyna. Napieramy!

To już trochę ponad połowa rajdu On-Sight. W tym roku nie ma za dużo możliwości żeby się pościgać więc do Lubniewic zjechało całkiem sporo mocnych zespołów. 32 teamy na trasie Speed nie pozostawiały złudzeń, że będzie szybko i ciężko. Na odprawie wszyscy dowiadują się jednak od Kuby Wolskiego, że wcale tak szybko nie będzie. Do zaliczenia 66 punktów kontrolnych, trudna orientacja, wymagające zadania specjalne i do tego pogoda jak w kalejdoskopie. Kuba twierdzi, że według jego szacunków wszystkie punkty uda się podbić jedynie 30% zespołów. Uprzedzając fakty okazało się, że przewidział wszystko co do jednego procenta. Całość punktów zebrało jedynie 11 ekip.

Nasz zespół PocoLoco AT wraca do rajdowania po ponad 3 latach przerwy. Zespół to może trochę za dużo powiedziane. Biegliśmy wcześniej tylko raz razem, właśnie 3 lata temu na Wertepach. Karol startuje z chorobą i właściwie nie trenował przez całą zimę, ja z kontuzją, która zadziwiająco mi przechodzi po terapi szokowej w postaci 17h ściagania. Za cel obieramy sobie po pierwsze dobrą zabawę (kwestie czy na rajdach tego typu w ogóle można się bawić pozostawiam do dyskusji), a po drugie powalczyć o pierwszą dziesiątkę. Z naszymi dolegliwościami, moim pożyczonym rowerem, zagrzybiałym bukłakiem (również pożyczonym, dzięki Aga;) i ogólnym brakiem formy to i tak wydawało się mało realne. W myśl zasady „do ambitnych świat należy” ruszamy truchtem w stronę pierwszego Punktu Kontrolnego

NOC

Nie wygląda to dobrze. Już na pierwszym punkcie widać chaos kilkudziesięciu czołówek szukających dołka w lesie. Potem jakieś wąwozy, dziury, bieganie „na azymut” przez chaszcze czy przejście po spróchiałym drzewie nad rzeką, żeby czasem za wcześnie butów nie zamoczyć. Niby scorelauf , a każdy biegnie A,B,C,D i tak dalej. Remik z Kiełbasą jak zwykle kreatywną orientacją łączą różne litery alfabetu i po pierwszym BnO na 10km prowadzą. My dobiegamy do rowerów na 7 miejscu. Z myślą, że jest zajebiście i lepiej być nie może.
Rower dla mnie zawsze był i będzie tragedią. Choć nie wiem jak bardzo się będę prężył to albo mnie skurcz łapie, albo widzę plecy wyprzedzających mnie dziewczyn. Teraz w dodatku jest jeszcze kupa piasku i jakby atrakcji było za mało zaczęło siąpić deszczem. Dowlekamy się na kolejną zmianę. MTBO nazwane, nie bez powodu, „Mordęga” okazuje się Męczarnią. Orientacja trudna (przynajmniej w naszym mniemaniu), podejścia (bo podjechać to szans często nie było), gałęzie w szprychach i do tego z lekkiego siąpania zrobił się ostry kapuśniak. Mimo kilku błędów na kolejnej zmianie meldujemy się na 6 miejscu razem z Natural Born Runners.
Na samą myśl o kolejnym etapie boję się wziąć mapę do ręki. Oryginalna kopia mapy do Mistrzostw Polski Wojska Polskiego. Nie wiem czy oni też biegali w nocy w takich warunkach i ile im to zajęło, ale my chyba na żołnierzy się nie nadajemy. Pierwszy PK spoko, na drugim już gorzej, a na trzecim pomyliłem północ z południem. Z opresji ratuje nas Lurbel Adventure. Dalej już lepiej, jak przecinaki tniemy gęstwiny lasu. Raz rzadkiego i wysokiego innym razem gęstego młodnika, który w deszczu nie pozostawia na nas suchej nitki. Mijając się z wyżej wspomnianymi ekipami docieramy do zmiany na 5 miejscu. Za nami napierają dwa kolejne teamy. Zrobiło się naprawdę zimno...

RANO

Ponoć są 2 stopnie Celcjusza. Wszyscy są doszczętnie przemoczeni, a do przepaku zostały jeszcze 3 etapy. Kolejny rower. Palce odmarzają nam na tyle, ze musimy się zatrzymać i rozgrzewać kilka minut żeby wróciło do nich czucie. Mamy tylko po jednej parze cienkich, od dawna już przemoczonych rękawiczek. Tniemy ewidentnym wariantem i nie wiadomo jak lądujemy na bagno- rzece bez przejścia. W dodatku wylądowałem lotem koszącym nad kierownicą twarza w kupie ziemi, łamiąc przy okazji mapnik. Dalej na rowerze nawiguje Karol. Znajdujemy drogę i docieramy na kolejną zmianę.
Tu dzielimy role. Ja biegnę na BnO , Karol na MTBO. Znowu nieewidentna orientacja. Łapię pierwszy kryzys, zapasy glikogenu sięgnęły dna, a isostar i żele się właśnie skończyły. Jakoś doczłapuję do zmiany, Karol wraca w tym samym momencie i bez odpoczynku (a bardzo na to liczyłem) tniemy do stefy zmian. Spadamy na 6 pozycje.
Mimo wszystkich przygód Jojo, który siedzi na przepaku, mówi że wyglądamy najlepiej z dotychczasowych zespołów. Skoro tak to może by jednak trochę przycisnąć? Po 20stu dygocących minutach, wspomnianych na początku żelach i kurczaku, bierzemy rolki i ruszamy w pogoń.


POGOŃ

Tytuł brzmi dumnie, ale jakieś filmowej pogoni nie było. Po prostu w dobrych nastrojach ruszyliśmy przed siebie. Na rolkach łypie mnie w plecach tak, że prawie podjeżdżać nie mogę. Asfalt jest, tak jak zapewniali organizatorzy, gładki jak masełko. Na rolkach byliśmy wcześniej tylko raz na przejadżce wokół poznańskiej Malty, a wcześniej to pewnie z 5 lat temu. Mimo tego wydaje mi się, że suniemy równo, ale to pewnie dlatego że nie mamy porównania. Dosunęliśmy do kostki brukowej, krótki bieg i jest kolejna zmiana. Długo oczekiwany trekking z tajemniczymi bunkrami po drodze. W pierwszym siedzą jeszcze 2 zespoły, więc zakładamy, że nie może być za łatwo. Okazało się, że jacyś goście ubrani w moro od stóp do głow zrobili sobie libację alkoholową i wynieśli jeden lampion, który bezskutecznie probowały odnaleźć inne zespoły. Jeden z jegomościów powiedział, że znalazł go „na lewo od Wampira, po schodach przy dziurze”. Wampirem okazała się postać namalowana na ścianie, co w tych ciemnościach robi niezłe wrażenie. W promieniach samotnej świeczki znajdujemy wiszący na ścianie dziurkacz. Dajemy namiary szukającemu jeszcze brakującego lampionu zespołowi Lurbel i ruszamy. Dalej na mapie widniały dwa bunkry do których wydawało się, że można łatwo trafić. Nic bardziej błędnego. Gubimy się strasznie, dochodząc do okopów z zaporą przeciwczołgową, która nas jednak nie zatrzymała. Ze świdomością, że straciliśmy cenne minuty docieramy do ostatniego bunkra, długo wyczekiwanego zadania specjalnego – 23 metrowego zjazdu i podejścia głęboko pod ziemnią. Okazuje się, że wyprzedziliśmy o dosłownie minutę Lurbel, a w środku są jeszcze chłopaki z Inov-8. Z racji tego, że obydwaj wywodzimy się ze środowiska wspinaczkowego zadanie wykonujemy błyskawicznie (jedyny moment kiedy wiedziałem, że robimy coś szybko:) i wychodzimy z bunkra przed resztą teamów. Z powrotem już bez wpadek. Dochodzi nas inov-8, ale że chłopaki nie mają rolek to robimy nad nimi z 10 minut przewagi. Tym razem sunie się idealnie i plecy o dziwo nie bolą.
Nieśpiesznie wychodzimy z przepaku zakładając oczywiście, że zostaniemy wyprzedzeni. Obieramy najkrótszy wariant. Niestety asfalt okazuje się być kostką brukową co zupełnie odbiera nam energię. Mimo naszego niezbyt szybkiego tempa Inov-8 bierza nas dopiero przy punkcie 10. Zaczynamy robić głupie błędy nawigacyjne i plątamy się bezsesnu. W tak zwanym międzyczasie, Aga z Lurbela nagina szosą dookoła ze średnią równą prędkości światła i wodują kajaki na czwartej pozycji. Nie pociesza nas ta informacja, ale postanawiamy i tak cisnąć do końca, bo okazuję się, że Inov-8 nie wyszli jeszcze z przepaku.
17 kilometrów kajaka. Czasem słońce, czasem deszcz. Albo jak kto woli trochę śmiesznie, trochę strasznie. Łapie mnie typowy „sleepmonster”. Zaczynam snić na jawie i gadam sam do siebie po czym orietuje się, że przespałem dwa machnięcia wiosłem. Jeden punkt znajduję się w głębi lądu. Karol leci go podbić, a ja łapie się jedną ręką gałęzi żeby nie odpłynąć i zasypiam na kilka minut. Budzi mnie po chyba 5 minutach, a mam wrażenie, że przespałem całe zawody. Nie możemy znaleźć najbardziej oddalnego punktu i zza cypla wyjrzał właśnie goniący nas Inov-8. Mamy może tylko 3 minuty przewagi. Pełna moblizacja, czyli napieramy ile fabryka dała. Na jeziorze zrobiły się fale. Nie wiadomo czy przez wiatr czy przez nasz, sunący jak przecinak kajak. Nakręcamy się tak, że już dawno straciłem czucie w palcach, a z każdym machnięciem wydaję z siebie nie frasobliwe „uch!”. Szybka przenoska się przedłuża przez dygoty ciała i kaczy chód spowodowany moimi obtarciami pachwin. Wbijamy ostatni punkt i już z zapasem docieramy do brzegu. Dostajemy szampana, bo na mecie meldujemy się po 17h30min jako 3 zespół w kategorii MM. Jesteśmy szczęśliwi.

KONIEC

Karol zalicza podręcznikowy zgon. Końcówką kajaka wyeksploatował się do dna. Ma gorączkę, trzęsie się z zimna i gada od rzeczy jeszcze kilka godzin po zakończeniu rajdu. Przedstartowa choroba dała mu 17 godzin wolnego, żeby teraz zebrać swoje żniwo. Na szczęście na drugi dzień jest już ok. Wystarczyły tylko dwa powiększone zestawy z McDonalda i od razu wracamy do pełni sił;)
Pozostaje mi podziękować Karolowi za pozytywne nastawienie i niezwykłą wolę walki,dzięki któremu tylko udało nam się ten rajd ukończyć na tak wysokiej pozycji. Doskonale się uzupełnialiśmy na orientacji, bo albo ja albo on robiliśmy błędy, ale nigdy w tym samym czasie:)
Dziękujemy ogranizatorom za super rajd, który dał szanse na walke zespołom z mniejszą łydką.
Mam nadzieję, że ów historia obrazuję iż nawet zupełni średniacy, jak my ,mogą się liczyć w walce o szeroko pojętą „czołówkę”. Wystarczy tylko czerpać przyjemność z napierania i łatwo się nie poddawać. Nie zaszkodzi również odrobina ryżu z kurczakiem i ananasem na przepaku;)
--------------------------
to jeszcze na starcie

Dodam tylko, że 2 dni po czuje się ok. Trochę się przeziębiłem i mam zanik czucia w jednym palcu u ręki, ale ogólnie jest świetnie:) Zdjęcia może będą wkrótce

O innych "przygodach" w następnym poście

14 marca 2011

dni dobrych wiadomości


Zaczelo się od tego ze w ostatni dzien obozu dowiaduje się, ze nasz projekt o dofinansownie z Unii przechodzi kolejny etap i jestesmy o krok od dostania pienidzy na otwarcie firmy. Teraz już oficjalnie chyba moge napisac, ze ja i Margo chcemy otworzyc hostel i biuro podrozy w Poznaniu i wszystko zmierza ku temu ze się uda:) z tego szczescia zjechalem na sankach ze slaskiego domu kilka kilometrow do wylotu doliny Wielickiej. Nie wiem kiedy ostatnio byłem na sankach, ale zabawa przednia.

Potem odwiedzam starych znajomych w Krakowie, którzy uwili sobie calkiem fajne gniazdko i wracam do DG na kilka dni. W domu wyjatkowo się nie nudzilem,a pogoda pozwolila na zdjecie pajeczyn z roweru i nabawanienie się odciskow na posladach. Z Polly odwiedzam kilka zapomnianych jurajskich miejscowek , m.in. zupelnie odnowiony zamek w Bobolicach i kretowisko na legendarnej dzialce w Jaworzniku. Kilka niezwykle aktywnych dni w DG i ruszam PKP do Gdyni.11h w pociagu wlasciwie przesypiam sam w przedziale ale niestety kosztuje mnie to 140zl, bo w moim miescie nie ma dworca, a w pociagu karta się placic nie da...

potem weekend Kolosow. w piątek pokazywalem zdjecia z mojej wyprawy i opowiedzialem o muay thai, bieganiu w podrozy i wejsciu na Denali. mimo ze pokaz był o 12 to była prawie cala hala, z 2tys osob więc stresik był. Jak zwykle z powodu tremy mialem troche markotny ton opowiesci, ale kilka osob powiedzialo mi ze wyszlo spoko. więc ok:)
mimo ze w gruncie rzeczy przyjechalem do Gdyni sam to ciagle kogoś spotykalem lub poznawalem. był Grzesiek Kuspiel, znany dabrowski podroznik i speleolog, zreszta stary znajomy mojego taty. był przypadkowo spotkany Pastwa z Poznania który w niedziele mial dzien milczenia. była Ola Dzik z która poznalem się calkiem niedawno w Karkonoszach (dostala wyroznienie w kategori Alpinizm). w akademiku mieszkalem z Arkiem który dostal kolosa w kategori Ekploracja Jaskin. na imprezie spotkalem się z innymi poznaskimi znajomymi. Wreszcie spotkalem się z Monika, która poznalem dawno temu w Bangkoku i w sumie większość czasu imprezowalem z nia i jej znajomymi a wczoraj nawet spalem w jej rodzinnym domu bo mi pociag odjechal:)

Cala jednak kumulacj wrazen nastapila w niedziele po poludniu. na Kolosy przyjechalem bo nominowano mój projekt wyprawy do konkursu im. Andrzeja Zawady. rano mialem „rozmowe kwalifikacyjna” z kapitule kolosow w której zasiadaja takie osoby ze czulem się zaszczycony tym ze w ogóle siedzie z nimi przy jednym stole. dotychczas czytalem tylo ich ksiazki i historie, a teraz musialem się sam zaprezentowac. do tego nie przygotowalem zadnej prezentacji (chociaz niby powinienem) a Krzysztof Wielicki, który zadawal najwięcej pytan był raczej malo przjaznie nastawiony.ostatecznie wyszedlem z rozmowy z mieszanymi uczuciami.
Niemniej po 17 znalazlem się na glownej scenie Kolosow z wielkim czekiem na 15 tys zlotych i w niemialym szoku usmiechalem się do aparatow fotograficznych. Potem był poczestunek dla laureatow. Kolejne slawy alpinizmu i podrozy. porozmawialem z legedna autostopu Chopinem, z usmiechnietym już Wielickim o naszej rodzinnej Dabrowie, był redaktor GÓR który zapewnil mnie ze artykul z Denali będzie opublikowany i w ogóle rozne dziwne rozmowy i historie. nawet Kinga Barnowska powiedziala mi „czesc” na pozegnanie hehe:) ciezki szok, powaznie do tej pory nie wierze ze to się wszystko wydarzylo.

wracam właśnie pociagiem do Poznania. naprwde wydaje mi się, ze cala ta akcja nie miala miejsca. tylko ten tekturowy czek na polce mi przypomina ze jednak pojade gdzies na wakacje...

zapowiada się ze blog przerodzi się w przygody mlodego przedsiebiorcy wraz z przygotowaniami do kolejnej wyprawy zycia:) zagladajcie tu czasem!

p.s. w tak zwanym miedzyczasie dostalem maila, ze mam gwarantowany start w maratonie w Nowym Yorku, ale to dopiero w listopadzie;)

p.s.2. w zyciu zwykle bywa, ze po takiej paraboli wzwyzkowej nastepuje totalny spadek szczescia i dolina, więc powoli przygotowuja się na to psychicznie:/

5 marca 2011

ponad hotel turnia

Ostatni dzien potraktowalismy lekko. Idziemy w trojke z Mirkiem i Andrzejem na ponad staw turnie, ktorej sciana wzosi sie prawie zaraz nad hotelem. Wybieraja sie tam dzisiaj w sumie 4 zespoly oprocz nas wiec postanowilismy szybko sie uwinac i poprowadzic cala stawke. Wbilismy sie w zleb ograniczajacy sciane i praktycznie cala droge pokonalismy z lotna asekuracja i mi przypadlo prowadzenie. taki trzyosobowy pociag wspinajacy sie non-stop przez 500 metrowa sciane. nie obylo sie jednak bez wpadek. na dosyc stromym trawersie trawkowym mirek zatrzymal sie zeby wyjac kamere z plecaka i sflimowac akcje. kamere udlo my sie wyjac, ale caly otwarty plecak zeslizgnal sie po sniegu i runal z impetem w dol. Andrzej ktory zobaczyl tylko "cos" czerwonego, spadajacego mowil potem ze prawie zawalu dostal. Plecak spadl do podstawy sciany i jak sie pozniej okazalo, mimo ze cala zawartosc wypadla to udalo sie wszystko odnalezc po zejsciu.
Jedynym trudnym momentem na drodze byl ostatni wyciag. wbilem sie niepotrzebnie w trudniejszy teren i pociagnalem z lotna czworkowy, kilkumetrowy odcinek zalodzona rysa. troche sie nabalem i utrudnilem przejscie kolejnym 4 zespolom ktore poszly po naszych sladach. oprocz nas wszyscy sie asekurowali na ostatnich 3 wyciagach, ale moim zdaniem specjalnie trudno nie bylo zeby tracic czas na asekuracje;)
droge zrobilismy w 3 godziny i na dole bylismy przed 14. reszta dnia opalanie, pakownie i rozmowy przy piwku, a reszta wieczoru i nocy to pozegnalna impreza. Wszyscy wyjeli pochowane alkohole ktorych konca nie bylo widac. O dziwo na poranne sniadanie kazdy stawil sie punkualnie. nikt przeciez nie chce zjadac resztek:)

3 marca 2011

wyrypa


po raz kolejny wracamy do hotelu po ciemku, spoznieni na kolacje. tym razem jednak duzo bardziej zmeczeni, z odciskami i bolami w roznych czesciach ciala. typowa calodzienna wyrypa.
bylismy na drodze Maczki na Wielickiej Baszcie. obydwa zespoly ktore robily ja przed nami wracaly z klopotami w nocy,ale Kierzu stwierdzil ze zrobimy to napewno szybciej. oczywiscie nie zrobilismy, bo mamy tylko szpej na jeden zespol wiec wszystko szlo dwa razy dluzej. do tego pogoda sie zwalila. Droga jednak byla fantastyczna. jak do tej pory numer jeden obozu. Dluga, urozmaicona, trudnosci trzymaly do samego konca. W skale, w lodzie, w trawkach, nawet w kosowkach (znowu). czesciowo z lotna, kilka emocjonujacych momentow. wlasnie na taki wspin przyjechalem na oboz. Na szczycie jestesmy juz po zmroku. Nikt nie wie dokladnie ja schodzic a slady wiada w roznych kierunkach. ostateczie kluczylismy po omacku az dotarlismy do zejscia na tzw. niedziwedzia lawke i nia prosto do Hotelu na resztki kolacji. 
zmeczony jestem, musze przyznac. jutro wlasciwie ostatni dzien wspinu. mielismy zrobic dluga droge na Gerlach ale z braku sprzetu (poza tym Kierzu jutro restuje) nie dalibysmy rady zrobic ja w czworke w jeden dzien. w zwiazku z tym ruszymy na cos blizej, tak zeby wyrobic sie na kolacje;)
na koniec zdjecie pt. zamyslony taternik;)

2 marca 2011

Uwaga lawina!


Dzis raczej dzien restowy. zarzadzono odgornie szkolenie lawinowe. najpierw ze dwie godzinki wykladow z anegdotami starszyzny o tym kto, gdzie i ile razy zostal porwany przez lawine i ile razy o malo co nie zginal. anegdoty byly akurat najciekawsza czescia tych wykladow. potem poszlismy na cwiczenia terenowe i szukalismy zasypanej ofiary poslugujac sie detektorami lawinowymi, sondami i oczywiscie lopata. jeszcze przyspieszony kurs pierwszej pomocy i szkolenie skonczone. nawiasem mowiac, stwierdzilem ze gory sa naprwde niebezpiecznie i az dziw ze do tej pory jeszcze zadna lawina mnie nie porwala. tak patrzac z perspektywy czasu to mozliwosci bylo przynjamniej kilka.
Kierzu z Mirkiem i Andrzejem zrezygnowali z cwiczen terenowych i poszli sie wspinac gdzies pod polski grzebien. zrobili jakies 3 wyciagi i wrocili na noc. Ja w tym czasie udalem sie z dziabami na kondycyjna wycieczke po okolicy, wspinajac sie troche w lodzie i wypatrujac cele na dni kolejne.
a zapowiada sie ciekawie. jutro idziemy na dluzsza droge Maczki na wielkiej graniackiej baszcie a po jutrze to juz porzadna wyrypa. ponoc nadchodzi zla pogoda... wreszcie:)

p.s. zdjecie z serii: poszukiwanie celu:)

swaton-szczepanik


Kierza zaczely bolec plecy, Mirek potrzebowal resta po ostatniej kosodrzewinowej akcji wobec tego ruszylem sam z Andrzejem na pierwsza, samodzielna droge zimowa. Wybor padl na lezaca na przeciwko naszego Hotelu droge Swaton-Szczepanik. W przewodniku widnieje skala III czyli latwo, ale jakis inny zespol, ktory byl tam wczesniej mowil ze jest kilku metrowy, bardzo trudny odcinek. 
W sciane wbijamy sie przed 10, jak zwykle pogoda super. Normalnie droga jest sniezo-skalna, ale z powodu ciaglego obecnie slonca jest trawkowo-skalna. warunki wlasciwie wiosenne. Dochodzimy szybko pod ow kilka trudnych metrow, ktore bylem zmotywowany poprowadzic. Wszystko na wlasnej asekuracji, po drode byl jakis zmurszaly hak. Nie bylo jakos super trudno, ale ruchy iscie wspinaczkowe, czesciowo z dziabami czesciowo bez. najgorsza kocowka kiedy wbijalem srube do traw w koncowce trudosci stojac tylko w jakiesc szczelinie na przednich zebach rakow. troche sie tam wybalem ,ale sytuacja byla w miare pod kontrola.  Nastepne wyciagi to juz latwe trawki. Koncowke zrobilismy inna trasa, bo nasza wiodla przez pologa plyte co w tych warunkach bylo srednio bezpieczne.Na szczycie zameldowalismy sie po niecalych 3h czyli w dobrym czasie. Zdjecia, herbatka, czekolada, kontemplacja i na dol juz prawidlowym zejsciem a nie przez kosowki. reszte dnia rest z widokiem na inne wspinajace sie zespoly. wspaniale:)