22 sierpnia 2011

Chan Tengri 7010m





Chan Tengri to szczyt idealny. Trójkątna piramida jaką rysują dzieci kiedy chcą narysować górę. Albo jak mówią żołnierze „dwa stoki w taki sposób” składając ręce w trójkąt. Po prostu najpiękniejsza góra na świecie.  Umieściłem ją na liście „do zdobycia” już wiele lat temu i zdecydowanie z całej „śnieżnej pantery” właśnie na Chan Tengri zależało mi najbardziej.
Do basecampu na lodowcu Inylchek dotarłem 16go sierpnia po dość długiej podróży z Biszkeku. Najpierw samochodem jako jedyny klient do Karkary skąd helikopterem 40min na lodowiec. Jestem ostatnią osobą, która przyleciała do basecampu w tym sezonie. Pogoda o dziwo doskonała. Jak na dłoni widać Pik Pobiedy i strzelistą sylwetkę Chan Tengri. Od razu dowiaduję się od szefa bazy, Dimy, jak wygląda sytuacja w górach. Na Pobiedzie jest 10os grupa kazachów, dziś atakują szczyt. Oprócz tego kilku Rosjan i wczoraj wyszła trójka Ekwadorczyków, wśród nich, piąty w historii zdobywca korony Himalajów. Na północnej ścianie działa też Denis Urubko, kończąc właśnie nową drogę. Nikt nie wybiera się w ciągu najbliższych trzech dni. Okazuje się, że jest dwójka Włochów, którzy chcą iść w piątek rano na drogę Abałakowa, która początkowo pokrywa się z drogą normalną przez lodowiec. Mógłbym iść z nimi i najniebezpieczniejszą część drogi pokonać razem, a potem już solo. Szybka decyzja, mam 3 dni na Chan Tengri i wracam w piątek. Szybko się przepakowuję do małego plecaka i o 17 ruszam do campu 1 u podnóża niebezpiecznego kuluaru. Z założenia miałem atakować Chana na szybko, planowałem nawet w 24h, ale ostatecznie zdecydowałem się na jeden nocleg w campie 3 w jamie śnieżnej.  Jestem  poddenerwowany wspinaczką na Chana. Na morenie potykam się i spadam z uskoku łamiąc jeden kijek i trochę się obdzierając. Zaczyna się nieźle. Camp 1 jest pusty co przeczy idei, że na Chana zawsze wchodzi dużo osób. Z campu 1 wychodzę o 4 rano, odcinek powyżej jest bardzo niebezpieczny z powodu lawin i seraków i pokonuje się go tylko w nocy, albo wcześnie rano. Idzie mi się dobrze, mimo że ślady są ledwo widoczne (w nocy padał śnieg) i standardowo muszę torować. Kilka najgorszych szczelin jest ubezpieczonych poręczówkami, ale czasem trzeba przechodzić przez małe mosty śnieżne czy skakać. Mijam camp 2 i dwa namioty rozłożone na wszelki wypadek przez przewodników, bardzo mi się potem przydały.  Do campu 3 w jamie śnieżnej pod serakiem dochodzę po 5h i 50 min, czas całkiem niezły zakładając, że się specjalnie nie spieszyłem. Planowałem wchodzić na szczyt tego samego dnia, tym bardziej że pogoda dobra, ale Dima przez radio odradza pomysł i mówi, żebym na spokojnie wyszedł o 5 rano następnego dnia. Siedzę więc cały dzień w jamie, słucham mp3, jem, piję i oglądam swój cel który z tej perspektywy wygląda bardzo groźnie i niedostępnie. W międzyczasie na dół schodzi dwójka Rosjan i Hiszpan. Na górze w campie 4 jest ponoć dwójka Irańczyków i jeszcze jakiś jeden namiot.
Na Atak szczytowy ruszam o 4:45. Najpierw stromą ścianką na siodło i potem granią na górę. W górze wysoko widzę dwa poruszające się światła, pewnie Irańczycy.  Mijam szybko namioty i trójkę osób które też zbierają się do ataku.  Grań jest miejscami wąska, nakryta nawisami od strony Kazachskiej, były one przyczyną wielu śmiertelnych wypadków. Po wszystkich relacjach które czytałem, wiem, że trzeba bardzo uważać żeby nie iść za blisko ostrza grani, szczególnie we mgle. W pewnym momencie grań staje dęba i zaczynają się poręczówki i regularne wspinanie. Zostawiam kijki i z czekanem pnę się do góry. Jestem zaskoczony trudnościami. Kilka ścianek spokojnie mogłyby robić za piątkę w Tatrach. Gdyby nie poręczówki to miałbym niezłego stracha. Zresztą i tak miałem, bo stan poręczówek pozostawia wiele do życzenia. W jednym trudnym miejscu, z trzech wiszących lin, wszystkie wisiały na kilku niteczkach rdzenia. Przerażający widok kiedy wie się, że od tych kilku nitek zależy życie. Mimo, że staram się nie korzystać aktywnie z poręczówek jestem zmuszony dwa razy wydrzeć na rękach kilka metrów do góry. Potem pomyślałem, że i tak na dół będę przecież musiał zjeżdżać na tych linach. Mijam dosyć szybko Irańczyków i już samotnie, przecierając miejscami szlak wspinam się do góry. Ciężko mi i strasznie się dłuży. Planowałem maksymalnie 5 godzin na szczyt, a tu już szósta mija i jestem jeszcze daleko. Dochodzę do grani szczytowej, która okazuję się niespodziewanie strasznie długa. Pod koniec przestaje już używać poręczówek, które miejscami tylko spowalniają i utrudniają wspinaczkę. Wreszcie dochodzę do trójnoga szczytowego umieszczonego poniżej czapy lodowej. Czwarty szczyt zdobyty. Pogoda w międzyczasie się zepsuła, ale jakieś widoki są. Nie cieszę się specjalnie, bo wiem, że przede mną długa i nieprzyjemna droga na dół. Skupiam się, żeby nie popełnić jakiegoś głupiego błędu. Na dół korzystam już aktywnie z poręczówek. Czasem asekuruję się tylko z karabinka, na stromszych odcinkach z pomocą prusika. Dwa razy zjeżdżam na półwyblince. Wygląda to tak, że zawiązuję prusika, łapię się wszystkich możliwych poręczówek i schodzę opuszczając się na rękach, Gdyby któraś poręczówka puściła, to liczę na to że inna wytrzyma. W każdym razie jest to wszystko bardzo stresujące i czasochłonne.  Po drodze spotykam ruska który też wyprzedził Irańczyków. Na nich z kolei natykam się dużo niżej, twardo choć strasznie wolno, napierają do góry. Potem okazuję się, że nie są w stanie zejść o własnych siłach i nocują bez namiotu na 6400. Rusza akcja ratunkowa, ale ostatecznie udaje im się zejść po 3 dniach!
Mnie na grani łapie zupełna mgła. Ledwo widać ślady i bardzo uważam, żeby nie iść za blisko nawisów. Z problemami znajduję zejście z siodła do campu 3 w jamie śnieżnej. Czuję, że jestem zmęczony. Znowu, tak jak kiedyś w Argentynie, mam przeświadczenie, że jest mnie więcej niż jeden. Że muszę zrobić więcej herbaty dla kilku osób. Jestem świadomy tego uczucia, a jednak ciągle o tym myślę. Widać jeszcze ślady na dół więc postanawiam zejść szybko do namiotu w campie 2. Niestety na środku lodowca łapie mnie ostra śnieżna zadyma. Zawiało ślady przede mną, zawiało moje ślady, ja jestem na środku lodowca, widoczność na 2 metry i nie mam pojęcia gdzie iść. Jest wieczór, nie mam też namiotu i zastanawiam się co zrobię jak pogoda się nie poprawi. Ostatecznie po dwóch godzinach siedzenia na plecaku trochę się rozjaśnia i znajduję drogę do campu 2. W namiocie czeka mnie niespodzianka. Ktoś zostawił litr coca-coli i słodycze, które pochłaniam w kilka sekund. Postanawiam schodzić w nocy następnego dnia, żeby bezpiecznie przejść przez kuluar i pas seraków. Mam jednak spore obawy czy znajdę szlak, bo ślady są już zasypane. Budzę się zaskoczony o 6 rano, budzik mnie nie obudził. Pogoda wspaniała, a ja przymusowo musze czekać w campie 2 aż zajdzie słońce, czynnik wywołujący lawiny. To oznacza, że będę jeden dzień później  w obozie i stracę szansę dołączenia się do Włochów idących na Pobiede. Cały dzień nudzę się i rozmyślam w namiocie stresując się przed przejściem ostatniego, niebezpiecznego odcinka. Czekam do 18 żeby pokonać kuluar w cieniu. Pogoda zaczyna się psuć ok 16 więc podejmuję ryzyko i przed piątą ruszam szybko na dół. Słońce na szczęście wytopiło stare ślady i widzę jak przebiega szlak. Szybko przebiegam przez pas seraków, zwalniam tylko na przejściu przez liczne już szczeliny. Przechodząc przez jedną, przebijam nogą most śnieżny, ale rzutem na brzuch ratuję się z opresji. Przejście kosztuje mnie dużo stresu. Śnieg jest roztopiony, mosty małe i ciągle duże zagrożenie lawinowe. Ostatecznie w ekspresowe 1h30min jestem bezpieczny w campie 1. Zwijam namiot i ruszam lodowcem na dół do basecampu.  Po zejściu na morenę, robię ostatnie zdjęcie Chan Tengri.  Wreszcie czuję się bezpiecznie i koniec stresów. Uśmiecham się sam do siebie.
W pierwszym basecampie (są 2 na lodowcu) słyszę polskie głosy. Okazuję się, że to grupa trekkersów która przyszła z Olą Dzik. Ola jest nieźle zaskoczona widząc mnie w basecampie, do tego chyba nie poznała mnie przez bujną brodnę;) Świat jest mały. Jeszcze nie dawno Ola zdobywała Gashebrum II, a teraz przypadkiem spotykamy się w Kirgistanie. Nocą dochodzę do swojego basecampu po to żeby  przeżyć kolejne zaskoczenie. W Bazie jest Denis i Siergiej z którymi zdobywałem Komunizma.  Wszyscy mi gratulują. Siedzę w kuchni razem z kilkonastoma „Śnieżnymi Panterami” z Rosji, Kazachstanu, Kirgistanu i innych republik. Wśród nich jest nawet legenda Tien-Shanu, Gleb Sokolov, który ma na koncie kilka niesamowitych rekordów i trudnych dróg. Wczoraj odleciał Denis Urubko. Siergiej mówi wszystkim, że zdobyłem 4 szczyty w 28 dni. Słowa uznania od tak wybitnych alpinistów dodają mi skrzydeł. Niestety na szybko dowiaduję się, że nikt w tym sezonie nie idzie już na Pobiede.
W nocy nie mogę spać. Jest mi zimno i ciągle myślę co mam zrobić. Jestem przerażony wizją samotnej wspinaczki na Pik Pobiedy. Do tego koniec sezonu, lodowiec się topi, na górze jest jedynie jeden Włoch, szlak zasypany. Na myśl, że musiałbym sam przechodzić kilka kilometrów lodowca, pas seraków, kolejne 6 dni (przy dobrej pogodzie) samemu gotować, jeść i spać przechodzą mnie dreszcze. Moja osłabiona psycha nie jest w stanie sprostać takiemu wyzwaniu. Rano decyduję się zakończyć projekt. Nie jestem samobójcą i staram się nie podejmować zbyt dużego ryzyka. Gdyby choć jedna osoba była gotowa ruszyć ze mną na Pobiede to jestem pewny że udałoby się ją zdobyć. Tak pozostaje mi jedynie z żalem patrzeć na ogromne urwisko mojego piątego, niezdobytego szczytu. Wrócę za rok i zakończę to co rozpocząłem dwa miesiące temu.
Czy projekt mogę uważać za sukces? Nikt nie zdobył do tej pory tych czterech szczytów w tak krótkim czasie. Tylko czy aż czterech? Jestem szczęśliwy, że tyle udało mi się zdziałać, ale brakuje kropki nad „i”. Brakuje piątego, najtrudniejszego szczytu, żebym mógł powiedzieć że jestem usatysfakcjonowany. Nie ma rekordu, nie ma śnieżnej pantery. Nie ma Pobiedy, Nie ma Zwycięstwa. Jest za to wspomnienie niesamowitego, górskiego doświadczenia.  Skłamałbym gdybym napisał, że byłem pewny że wejdę na wszystkie szczyty. Prawda jest taka, że nie wierzyłem w siebie, dawałem sobie kilka procent szans na powodzenie. Tymczasem z biegiem wyprawy przekonałem się, że stać mnie na wiele i zdobycie śnieżnej pantery nie było za wysoko postawioną poprzeczką. Zabrakło tylko kogoś  z kim mógłbym zakończyć  projekt. Przekonałem się po raz kolejny, że samotność w wysokich górach nie jest przyjemna. To katorga i ciężkie doświadczenie, które bardzo mocno wpływa na psychikę. Dałem radę to znieść, ale mam nadzieję, że nie będę musiał tego powtarzać.
 Czas wracać do domu i stawić czoła wyzwaniom dnia codziennego.  Ryzyko porażki  jest tam nie mniejsze niż  górach…

14 sierpnia 2011

Pik Komunizma 7495m




Było to zdecydowanie najtrudniejsze zdobywanie szczytu z jakim przyszło mi się zmierzyć. Miałem szczęście i trafiłem na doborowy skład. Koniec końców poszliśmy w czwórkę. Siergiej(Kirgiz) z Sergem (francuz), pierwsi zdobywcy Korżeniewskiej w tym sezonie (dzień przede mną) są bardzo zmotywowani. Pik Kommunizma ma być ich ostatnim szczytem do śnieżnej pantery. Ja idę w parze z Denisem, megamocnym kazachem który wielokrotnie udowodni mi jak wiele brakuje mojej kondycji. Wychodzimy o 6:30 po kiepskim śniadaniu i niestety nadal od trzech dni męczy mnie biegunka. W połączeniu z ciężkim na tle innych plecakiem sprawia, że zostaję ewidentnie z tyłu.  Dojście do campu 1 i przejście przez lodowiec wybiera ze mnie mnóstwo siły. Nie sądziłem, że będę aż tak odstawał. Teoretycznie najniebezpieczniejsze miejsce, kilkaset metrów długą, śnieżną rampę, narażoną na spadające seraki i lawiny, przechodzimy bez ekscesów. Potem zaczyna się skalny odcinek ze starymi, budzącymi podejrzenia, poręczówkami. Częściowo po osuwającym się, wielkim piargowisku, a częściowo po litej skale w trójkowych trudnościach w niezłej ekspozycji. Odpoczywamy w campie na 5100. Widać różnice w podejściu do wyżywienia. Ja mam batony, żele i większość rzeczy na słodko, oni stary chleb, ser i kiełbasę. Częstuję się z chęciąJ . Dalej niż do tego campu nikt w tym sezonie nie doszedł. Bierzemy z namiotu  pozostawionego przez przewodników  150m liny i ruszamy dalej.  Kolejne 1000m przewyższenia to plątanina seraków, szczelin oraz stromych i łagodnych podejść, a wszystko to w śniegu przeważnie po kolana, a często po pas. Jestem pod wrażeniem mocy Siergieja, który w głównej mierze prowadzi i zawiesza poręczówki w trudniejszych miejscach. Niestety 150m starcza tylko na początek i resztę wspinamy się powiązani liną, czasem asekurując się na sztywno. Po 14h podchodzenia wypatrujemy miejsce na camp pod serakiem na ok 5700m. Mimo, że Denis nie mówi po angielsku, jakoś udaje nam się dogadać. Za jego namową odchudzam swój plecak z jedzenia, termosu, butelki i innych „zbędnych” rzeczy. Dzięki temu następnego dnia idzie mi się dużo lepiej. A następny dzień mimo, że podobny do poprzedniego to  dużo krótszy.  Musimy podejść pod szczyt Kirov, a następnie zejść 200m na Wielkie Pamirskie Plato. Jest to jeden z największych płaskowyżów górskich na świecie i naprawdę żadne zdjęcie nie potrafi oddać tego jak pierwszy raz zobaczy się je na własne oczy. Tego dnia, mimo że w nocy wstawałem „pobiegać”, czuję się dużo lepiej. Zmieniam się częściej na prowadzeniu „w torowniu” i humor zdecydowanie mi dopisuje. Kilka trudniejszych momentów, jak przejście stromego seraka czy przekroczenie szczeliny brzeżnej pokonujemy bez problemów. Camp rozbijamy na plato u podnóża Piku Duszanbe, który musimy także pokonać. Trzeci dzień to dojście do 6800m, najwyższego obozu w jakim przyszło mi spędzić noc. Dalsza część torowania, z krótki odcinkami skalnymi. Denis wyraźnie odżył (ponoć był słaby) i idzie właściwie 100m przed nami, na tyle szybko, że kiedy decydujemy się założyć obóz, on jest wysoko w górze. Biedak musi schodzić do nas. Kopiemy dwie platformy pod namiot i cały wieczór standardowo gotujemy wodę. Denis jest bardzo pomocnym partnerem, sam bez namowy, wyręcza mnie w gotowaniu i pilnowaniu jetboila. Dzięki takim detalom osiąga się sukces w górach. Do tego dnia pogoda była doskonała. Pełne słońce i mało wiatru. Wieczór przed atakiem coś zaczęło się psuć. Noc zupełnie bez snu. Wiatr dudni o ściany namiotu i zrzuca na twarz zamarznięte kropelki dopiero co wydychniętego powietrza. Wszystko mokre i pokryte szronem. Budzik wybija nas z letargu o 4. Przekrzykując wiatr porozumiewamy się z drugim namiotem, że dajemy sobie czas do wschodu słońca. Wschód nadchodzi, ale wiatr nie ustaje. Jest bardzo zimno. W normalnej sytuacji, w takich warunkach można by co najwyżej obrócić się na drugi bok. Niestety ja stoję na zewnątrz i przemarzniętymi dłońmi próbuję założyć zamarznięte na kość buty górskie trzęsąc się cały z zimna. Serge wyraźnie zwleka. Potem wielokrotnie próbuje nakłonić Siergieja do odwrotu. Początek jest najgorszy, trzeba znaleźć odpowiedni rytm. Po jakimś czasie udaje mi się złapać rytm Denisa i już cały dzień prowadzimy ciągnąc za sobą Siergieja z Sergem. Prowadzimy to może za dużo powiedziane. Denis toruje, a ja wyręczam go raz na jakiś czas. Trasa okazuje się bardziej skomplikowana niż myślałem. Przełęcz którą trzeba pokonać  aby dojść pod główne spiętrzenie ściany to plątanina seraków. Udaje nam się znaleźć właściwą drogę dopiero za drugim razem po nadłożeniu niepotrzebnych metrów. Całe szczęście mimo wiatru widoczność jest na razie zadowalająca. Długim trawersem dochodzimy pod skalną kopułę szczytową. Jest dużo bardziej stroma niż się spodziewałem. Widoczność się kończy, przyszła mgła. Kolejne godziny to mozolne zdobywanie metrów w pionowym czasem śniegu. Warunki są fatalne. Z góry sypią się pyłówki, a z dołu podwiewa luźny śnieg. Nie da się odpocząć w żadnej pozycji. Prawie bezustannie osuwający się śnieg  nie daje żadnych możliwości asekuracji. Zresztą nie ma to znaczenia, bo liny i tak nie wzięliśmy. Trawersy między jedną grupą skał, a drugą to istna katorga. Trzeba uważać na każdy krok, żeby nie wyjechać i skończyć gdzieś daleko na dole. Nawet nie chcę myśleć o zejściu. Prowadzę na zmianę z Denisem. Siergiej z Sergem, albo nie chcą, albo nie dają rady iść szybciej. Przed wyjściem na grań natykamy się na fragment starej poręczówki, która w tych warunkach jest mało pomocna. Sama grań jest ostra jak brzytwa. Z powodu mgły nie mam pojęcia czy z drugiej strony są nawisy czy nie. Żeby nie ryzykować trzymam się kawałek od ostrza grani na bardzo stromym stoku. Po krótkiej, lodowej ściance wychodzi się bezpośrednio na ostrze i nim kilkadziesiąt metrów do szczytu. Dyszę jak lokomotywa. Całe wąsy i brodę mam posklejane kawałkami lodu. W końcu jest! Upragniony szczyt.  Denis już wraca, ja kręcę filmik i próbuję posklejać skołatane myśli. Średnio mi to wychodzi. Przy starych poręczówkach czekamy na Siergieja i Serga. Mimo, że są dziś dużo wolniejsi, postanawiamy schodzić razem. Warunki psują się z minuty na minutę. Widoczność spadła do kilku metrów. Może to i dobrze, przynajmniej nie widać w jakiej lufie schodzimy. Ślady zdążyło doszczętnie zasypać. Schodzenie trwa wieczność. Idziemy z taką samą prędkością jak do góry, uważając na każdy krok. Serge powłóczy już nogami i dwa razy zsuwa się ze śniegiem, cudem się zatrzymując. Dochodzimy do przełęczy nie mając pojęcia jak w tych warunkach przejść barierę seraków.  W krótkich momentach przejaśnienia obieramy kurs na coś co wydawało nam się poranną trasą. Widoczność jest zerowa. Poważnie nie mam czasem pojęcia czy idę po stromym czy po płaskim. Wpadamy w jakieś pole serako-szczelin. Serge ze zmęczenia popełnia błąd i spada kilka metrów  u ujścia szczeliny. Denis z Siegiejem nawet się tym nie przejęli. Zresztą nie da się już z nimi w ogóle komunikować, widać że są potwornie zmęczeni. Czekam na Serga i razem, jego ślimaczym tempem idziemy po niknących śladach w kierunku nieznanym. Wyszliśmy w końcu w jakimś „znajomym” miejscu. Powłócząc nogami podchodzimy w kierunku Piku Duszanbe. Nagle krzyk Serga ostrzega mnie przed lawiną która spada prosto na nas. Na szczęście, tylko samoistnie wywołana mała „deska” zatrzymuje się na naszych stopach. Na ostatnim trawersie przed campem, chmury nagle opadły i pojawiło się zachodzące słońce. Magiczny i niespodziewany moment w ciągu całego tego dramatycznego dnia. Bez energii dochodzimy do namiotów po całodniowej akcji, która wydawała się wiecznością. Denis zdążył jeszcze zwymiotować przed wejściem do namiotu. Nie mam siły żeby jeść, myślę tylko o leżeniu. Kolejna bezsenna noc przy dźwiękach dudniącego wiatru. Nienawidzę nocy powyżej 6000m. Rano oczywiści wszystko mokre i zamarznięte na kość. Planujemy dziś długie zejście do basecampu. Najpierw na dół, średnio stromym stokiem piku dushanbe na pamirskie plato. Wydawałoby się, że nic nas tutaj nie zaskoczy. Kilkaset metrów przed campem w nieoczekiwanym miejscu zapada się pod Siergiejem ogromny kawał ziemi. Nieświadomi weszliśmy na sklepienie olbrzymiej szczeliny. Całe szczęście spada tylko kilka metrów do śniegu i wychodzi o własnych siłach pomagając nam obejść niebezpieczeństwo. Na plato spotykamy grupę Węgrów, którzy doszli tu po naszych śladach i chyba nie świadomi są co ich jeszcze czeka. Do góry rusza też samotnie zmotywowany Rosjanin Victor. My podążamy na dół po śladach schodzących Rosjan z Omska. Ostatnie podejście na szczyt Kirov i potem już ciągle w dół aż do lodowca Waltera. Mimo wzmożonej uwagi, na stromym zejściu Serge traci kontrolę i zaczyna się zsuwać po śniegu. Słyszę z tyłu krzyk Siergieja i widzę pędzące, mijające mnie obok, bezwładne ciało Serga. Nie jestem w stanie nic zrobić. Po kilkudziesięciu metrach spada z uskoku i zatrzymuje się nagle na szczycie seraka, dosłownie centymetry od przepaści. To już kolejna sytuacja kiedy Serge ratuje się cudem od śmierci. Bez przygód dochodzimy już do rampy, którą razem z Denisem pokonujemy dosłownie biegiem. Dopiero na lodowcu spoglądając do góry oddycham z ulgą. Koniec stresów, udało się wyjść cało z tego śnieżnego piekła. Do basecampu dochodzimy pod wieczór witani winem, owocami, uściskami dłoni i gratulacjami. Weszliśmy jako pierwsi i wszystko wskazuje na to, że jedyni w tym sezonie na Pik Komunizma, zwany teraz oficjalnie Pikiem Ismaila Somoni. To była naprawdę prawdziwa, górska wyrypa!

Pik Korzeniewskiej 7105m




Przyleciałem do bazy 27go razem z grupą Rosjan, Irańczyków i parą Polaków, Pawłem i Kasią. Baza jest super położona na morenie środkowej między lodowcami Waltera i Moskwina. Jest wielka przeszklona mesa, murowane domki dla obsługi, prysznic z ciepła wodą i sauna (za dodatkową opłatą oczywiście), boisko do siatkówki, a obok na jeziorku można popływać kajakiem.  Namiot rozbijam na trawce z widokiem na ogromny masyw Piku Kommunizma. Spotykam też czwórkę Polaków z którymi zgadałem się przez FB. Niestety dopadły ich jakieś poważne problemy żołądkowe i restuja w bazie. Od Dimitriego, szefa przewodników dowiaduję się, że poręczówki założone są tylko powyżej 5600, jest bardzo dużo śniegu i nikt jeszcze nie wszedł na szczyt. Pierwszy atak ma być jutro. Postanawiam, że nie ma co czekać, przepakowuje się i ruszam następnego dnia z zamiarem dotarcia do dwójki na 5800. Wieczorem Kasia z Pawłem zapraszają mnie na kolacje, a potem siedzimy cała gromadą Polaków w mesie zajadając się Bounty.
Ruszam o 6:30 rano w super pogodzie. W ogóle standardowo w Pamirze rano jest bezchmurne niebo, a po południu pogoda się wyraźnie psuje. Szlak początkowo przekracza bezpieczny lodowiec Waltera, by potem ścieżką wić się w nieskończoność przez piargowiska. Od malutkich kamyczków, przez wielkie głazy. Przekracza się dwa razy rzekę, raz pod ogromnym serakiem (biegiem). Są dwie małe ścianki z poręczówkami, ale raczej pro forma. Do camp 1 na 5100 docieram po 3h20min czyli dosyć szybko. Dalej szlak wchodzi na nieciekawy lodowiec, lód przykryty żwirem i jeden odcinek poręczówki. Kilka małych szczelin do przeskoczenia i już camp 1b na 5300m. Polacy zostawili tutaj rozbity namiot, restuję więc trochę i zostawiam moje salomony  żeby ich wyżej nie tachać nie potrzebnie. Póki co spotykam tylko grupę Irańczyków którzy się aklimatyzują i schodzą do bazy, trójkę z przewodnikiem którzy mają zamiar nocować w camp 2 i schodzić oraz Rosjanina, Denisa który tak jak ja zmierza na szczyt. Okazuje się, że Camp 2 nie jest tak jak zwykle na 5800m pod barierą skalną, ale na śnieżnym platou na 5600m. Z jednej strony lepiej, bo nie musze już dalej iść z drugiej gorzej, bo odległość do kolejnego obozu znacznie się wydłuża. Kilka namiotów rozbitych jest na moście śnieżnym, który można przebić czekanem! Sam prawie robię ten sam błąd. Aż mnie zmroziło. Denis mówi, że wyjdzie rano razem ze mną w kierunku obozu 3, ale okazuje się cwaniakiem i puszcze mnie przodem żebym torował szlak. Rano pogoda średnia więc wychodzę trochę później. Obawiam się tego odcinka, bo nie widać śladów, a poręczówki są tylko na krótkim podejściu. Wiem, że trzeba długim, wznoszącym trawersem dojść do grani na 6100. Całą trasę toruję w śniegu, czasem do ud. Często zatrzymuję się i próbuję odgadnąć „którędy?”. Ostatecznie idę po taternicku „jak puszcza”. Kilka razy idę w sypkim śniegu po dosyć stromym stoku z duszą na ramieniu. Znajduję też stare poręczówki, ale zupełnie nie nadające się do użycia. Udaje mi się dojść do campu 3 na 6100m w niecałe 6 godzin. Bardzo ciężko. Jest tu miejsce zaledwie na 3 namioty. Jest jeden z Aleksandrą i Victorem w środku. Mówią, że dziś ktoś poszedł na szczyt i powinny być ślady. Postanawiam zostać w tym obozie i atakować stąd szczyt na lekko. Nie mam siły iść do campu 4 tym bardziej ze po drodze jest pionowa ścianka. Victor pomaga mi kopać platformę pod namiot, co w tych warunkach jest nie lada robotą. Tym bardziej, że  w lodzie zalegają kawały zmrożonego moczu i fekaliów. Nic przyjemnego babrać się w czymś takim:/ Długo po mnie przychodzi grupa 2 rosjan i kazach. Poznaje ich twarze, okazuję się ,że byli w tym samym czasie co my na Piku Lenina i agencja (zresztą ta sama co moja, Ak-sai) przerzuciła ich przez granice przy Jirigital i są na miejscu prawie tydzień dłużej ode mnie! Jawna niesprawiedliwość. Do tego dowiaduję się, że ów kazach też chciał wchodzić na 5 szczytów, ale na Lenina nie wszedł z powodu wiatru. Wleźli dziarsko po moich śladach i poszli do campu 4 zabierając ze sobą Victora. Pomyślałem, że przynajmniej jutro wykorzystam ich ślady w drodze na szczyt. Denis przychodzi ponad 3h po mnie i też poszedł do camp 4. Cały wieczór gotuję wodę i próbuję przełknąć ohydnego liofila. W nocy strasznie pada śnieg. Zasypuje namiot. Ja nie mogę spać, zastanawiam się czy dobrze zrobiłem zostając w niższym obozie. Wstaje o 5:00. Oczywiście bezchmurne niebo, ale nie na długo. Ruszam o 6:30 w kombinezonie puchowym, pod spodem 1,5l bukłaka, w pasie zapięta klapa od plecaka z batonem, 3 żelami, kamerą, spotem, folią nrc i zapasowymi rękawiczkami. No i banerami od sponsorów;) idę z kijkiem i czekanem. Ścianka problemowa zabezpieczona jest na szczęście poręczówką i okazuje się całkiem łatwa. Moje marzenie o śladach niestety prysło w nocy, cała drogę do campu 4 brodzę w śniegu, a samo wyjście przez nawis do obozu  dosłownie kosztuje mnie przekopywanie się jak kret!  Na szczęście od campu widzę ślady. Rosjanie i Kazach ruszyli przodem, jakąś godzinę przede mną. Ściemniacz Denis, czeka aż pójdę przodem. Ubiegając fakty, Denis wycofuje się z powodu zbyt wolnego tempa. Ruszam chyżo do przodu. Założyłem z tego miejsca 4h na szczyt, ale przy tej ilości śniegu to chyba nie możliwe. Droga na szczyt to niekończąca się grań śnieżna, która raz wznosi się raz opada tworząc iluzję, że szczyt jest nie daleko.Za którąś z kolei górką widzę blisko Rosjan. Postanawiam jednak taktycznie sprawę rozegrać i odpoczywam dłużej niż zwykle, żeby nie musieć torować. Tak czy siak dochodzę ich w końcu przy niespodziewanej przeszkodzie, dosyć trudnej skalnej ściance (z poręczówką). Pogoda nie rozpieszcza, raz zamieć śnieżna, raz totalna mgła, a nagle wychodzi słońce i gotuję się w kombinezonie. Kazach jest daleko z przodu i mimo, że sam toruje to zrobił chyba godzinę przewagi. Mogłem spokojnie minąć ich wcześniej. Spotkamy go już  w zejściu. Wysuwam się na prowadzenie;) Końcówka to straszna mordęga. Widać już szczyt, ale trzeba wejść na niego jakby naokoło. W końcu udaję się! Na płaski jak blat stołu szczyt, wchodzę trochę przed 13. Z campu 3 zajmuję mi to 6h26min, w tych warunkach to chyba dobry czas. Jakiś czas za mną dochodzą Rosjanie. Robię zdjęcia i kręcę krótki filmik. Czuję ,że ten atak kosztował mnie dużo więcej energii niż na Leninie. Staram się schodzić szybko, ale częste podejścia mnie zatrzymują. Mimo, że bardzo uważam na stromym trawersie osuwam się ze śniegiem. Zatrzymuję się metodą „na kota”J. Potem jeszcze raz zjeżdżam zaraz przed ścianką problemową przy obozie. W końcu ląduję w namiocie po 8h30min od wyjścia. Zmęczenie wzięło górę. Do końca dnia leżę, mam siłę zrobić tylko herbatę i zjeść kawałek kiełbasy i sera. Miałem schodzić niżej, ale stwierdziłem, że nie ma sensu jak jutro mogę zejść prosto do basecampu. Następnego dnia budzę się trochę później, pozwalając, żeby wysechł namiot. Jakoś mi się ciężko zbiera, ale przed 9 wychodzę obładowany pełnym plecakiem. Ślady zasypane. Ponoć rozwiesili nowe poręczówki, ale kawałek trzeba wytrawersować bez nich. Ciągle sypią się małe lawinki z pod stóp. Jedna zabiera mnie 2 metry, ale znowu ratuję się metodą „na kota”.  W takim śniegu czekan nie pomaga. Czasem muszę się przedzierać w świeżym lawinisku w śniegu po pas! Docieram w końcu do poręczówek i ciągle obsuwając się w sypkim śniegu dochodzę do campu 3. Potem szybko do camp 1b, zabieram Salomony z namiotu Polaków. Dalej lodowiec, gdzie spotykam Kasie i Pawła. W campie 1, przebieram się, zmieniam buty i już prawie biegiem na dół do basecampu. Na jednym z podejść spotykam Polaków. Cały czas walczyli z problemami żołądkowymi, ale już dzielnie napierają do przodu. Krótkie podejścia przed basecampem i lodowiec wybierają mi wszystkie siły. Ale w końcu jest, basecamp! Do tego akurat trafiłem na pyszny i ogromny obiad, zapijając go litrem Coca-Coli.
W 3,5 dnia zdobyłem Pik Korzeniewskiej. Drugi szczyt. Czas na Pik Komunizma!

Pik Lenina 7134m



O Leninie napisze w terminie pozniejszym. W kazdym razie byla to najdluzsza moja wyprawa gorska, 19 dni  cztery noce na wysokosci 6100m. Pojechalem z Aga, ale niestety wycofala sie podczas ataku szczytowego. bardzo wialo i niewiele osob wogle weszlo na szczyt!