28 listopada 2011

Funex Orient-alna zabawa z piłeczkami

(fot.F.Pryjma)
Całe nasze już 8 godzinne ściganie sprowadza się do tego momentu. Muszę piłeczką tenisową trafić do plastikowej wanienki tak żeby z niej nie wyleciała. Na 6, trzy wpadły, a jedna została. Mamy 50minut kary czasowej . Doszło do tego, że w tak ekstremalnej dyscyplinie sportu jaką jest Adventure Racing o zwycięstwie decyduje rzut piłką. Absurd to za mało powiedziane.

Przyjechaliśmy z Agą do Brodnicy naszym LocoBusem w dwoma innymi zespołami aby wystartować w ostatnim w tym sezonie rajdzie przygodowym. Na krótkiej trasie (ok. 116km) znalazło się 18 chętnych zespołów w tym połowa to zespoły MIX (z przynajmniej jedną dziewczyną w składzie). Zapowiadała się więc całkiem ciekawa rywalizacja. Oprócz rajdu przygodowego Funex Orient zaproponował długie i krótkie trasy rowerowe i piesze, tak żeby każdy mógł wybrać coś dla siebie. Uczestnicy dopisali, pogoda zapowiada się dobrze, nastroje bojowe. Nic tylko walczyć.

Start o 9:00 rano zaczął się Funex Show Orient. Miała to być zabawa na orientację z zapamiętywaniem kodów,a skończyło się na tłumie przepychających się zwierząt. Kto bardziej agresywny i wepchnął swoją kartę startową pod nos sędziny ten wygrywał. Niektórzy nie wytrzymali napięcia i pominęli tę wspaniałą rozrywkę na wstępie dostając karę czasową. My włączyliśmy się żwawo w przepychanki i po jakichś 15 minutach ruszyliśmy truchtem na właściwą trasę.

A trasa miała być szybka. Od samego początku utworzyła się silna grupa atakująca złożona z teamu 360, trzech zespołów Navigatorii, goniącego On-Sightu, niejakich Stryków-Byków i całe szczęście również nas -  Trailteamu. Po pieszym etapie wszyscy szli w odstępie kilku minut. Na zmianie kajakowej tak się spieszyłem, że zapomniałem zepchnąć kajaka ze skarpy zanim do niego wsiadłem. Skończyło się wywrotką. Aga cała mokra, ja w połowie, plecak wpadł, komórka zamokła. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko szlak trafił, ale 10 minut później byliśmy już na prowadzeniu skostniałymi z zimna rękami machając wiosłem. liderzy, czyli Igor z Kiełbasą się pomylili (zresztą nie ostatni raz) czego nie zawahaliśmy się wykorzystać. Taktyka płynięcia metodą "pijanego zająca" okazała się zgubna i na kolejny etap, Bieg na Orientacje jesteśmy już na 4 pozycji.

Tutaj znowu cuda. Błędów nie popełniamy i wypływamy, ku zdumieniu organizatorów,na kolejny etap kajakowy na pierwszej pozycji z zapasem kilkunastu minut nad kolejnym zespołem. Kajak jakby nie chciał płynąć prosto więc przewaga powoli topnieje. W trakcie etapu pieszego w drodze do bazy łączymy się na chwilę z teamem 360. Łydy mają mocniejsze więc uciekają polami znowu robiąc kilka minut przewagi. Potem szybkie rolki i powrót do bazy. Kiełbasa wyjeżdża już na rower, ale minę mają posępną. wszystko przez piłeczki. Nie trafili żadnej.

Nam nie poszło lepiej. Ruszamy na ostatni etap, rower. 60 kilometrów wydłużyło się bardzo. Na szczęście nie mamy liczników, bo pewnie bym się załamał. Autorskie warianty znajdywania puntków tracą sens. Albo punkty są źle rozstawione, albo mapa jakaś dziwna. Jedzie się co raz gorzej. Spotykamy teamy nad którymi mieliśmy sporą przewagę. Mix Navigatori trafił 4 piłeczki (nota bene Rafał jest instruktorem tenisa) więc już nie ma co walczyć o pierwsze miejsce. Energia nam spadła do zera. Ja nawet zaliczam standardowe "odcięcie prądu" i ratują mnie tylko knopers i pawałek od przygodnego zawodnika. Na przedostatnim punkcie spotykamy Navigatorie i Stryki Byki, którzy uciekają nam szybko. Mi się nawet nie chce ich gonić. Obieramy wariant krócej niż szybciej i nagle kolejne cuda. Na ostatnim punkcie w szuwarach szuka punktu Kiełbasa. Skąd się oni tu wzięli i dlaczego ich dogoniliśmy to nie wiem. Wiem, ze punkt był zaraz przy ścieżce a nie w szuwarach o czym nie omieszkałem poinformować Kiełbasy.
Ostatnie kilometry do bazy już ciśniemy. Chłopaki odjeżdżają nam na 5 minut. My robimy jeszcze prawie 20minut nad kolejnym zespołem, Mixem Navigatori. I takie zakończenie było by OK, ale niestety zostały jeszcze piłeczki...

Po 14 godzinach ścigania spadamy na drugie miejsce w MIXach. Mamy satysfakcję, że dojechaliśmy pierwsi, ale cóż... lekki niesmak pozostał.

15 listopada 2011

Powrót w Tatry


Ostatnie kilkanaście metrów biegnę. Pod górę, po osuwających się piargach, potem skacząc po wielkich głazach. Dalej droga urywa się północną ścianą. Na szczycie jest tabliczka, a na niej napis "Javorovy Stit". Cóż takiego nadzwyczajnego jest na tym Jaworowym żeby tak biec. Ano nic. Po prostu cieszę się niezmiernie, że zdobyłem szczyt w Tatrach na którym nigdy wcześniej nie byłem. Ba! kiedy ja byłem ostatnio w Tatrach!

Do Zakopanego przyjechałem przy okazji "Dni lajtowych" Polskiego Klubu Alpejskiego, gdzie miałem robić pokaz slajdów ze "Śnieżnej Pantery". Możliwości dodatkowego wspinu w Tatrach nie mogłem przegapić. Z racji ostatnio mojego zabieganego trybu życia ciężko było dogadać się z kim i na co (się wspinać), ale ostatecznie udało się umówić z moim jedynym (w swoim rodzaju) bratem:)

Kilka godzin z Poznania z Michałem Matlągiem, potem przesiadka w Zakopcu do Przemka, kima w samochodzie po Słowackiej stronie Tatr i z rana ruszamy na wspin. Wstyd się przyznać, ale w tej części Tatr (nie polskiej) byłem zaledwie kilka razy, a w dolinie Staroleśnej nigdy. Warun wprost idealny. Na dole mgły, które sprawiają wrażenie nieskończonego morza. Powyżej bezchmurne niebo i prawie bezwietrznie. Mamy środek listopada, zwykle śnieg zakrywa już ściany, a teraz piękny, gorący granit aż zachęca do wspinania. Przemek wybrał jeden z kilkuwyciągowych filarów Jaroworowego Szczytu. Droga nie ma nazwy, trudności niewygórowane, ale to nie ma znaczenia.

Wspinamy się w miarę szybko, na zmianę prowadząc wyciągi na całą długość liny. Końcówka to super wspinanie na ostrzu grani. W sumie jakieś 300m. Nie jest to może El Capitan, ale niewątpliwą zaletą wspinania o tej porze roku jest kompletny brak ludzi. Po prostu słońce, wspaniałe widoki, dwójka braci i czysta przyjemność. Nie do powtórzenia w innych górach. Pozostaje jeszcze wbiec na szczyt...

Zjeżdżamy szybko, walcząc po drodze z zaklinowaną liną. Schodzimy już po ciemku do samochodu. Przemek wraca do domu po szybkiej, jednodniowej akcji ja wysiadam przy Hotelu "Nosalowy Dwór".
Zwykle w takich hotelach pracowałem teraz mam zaszczyt się nawet zdrzemnąć, dzięki temu że jestem gościem na "dniach lajtowych".

Potem były dwa dni pokazów zdjęć, fantastycznych górskich opowieści, spotkań, pokazów filmów i nawet zamieniłem kilka zdań z Denisem Urubko. Dał mi rosyjski oryginał swojej książki i spytał się czy może mi się jeszcze podpisać;) Ciekawy gość z tego Denisa. Chciałbym zrobić chociaż 10% tego co on. Ciekawe, że naprawdę tylko garstka ludzi w historii alpinizmu zrobiła coś wyjątkowego.A tylko kilku unikalnych gości zrobiło to wielokrotnie. Wśród nich jest właśnie Denis.