30 kwietnia 2012

Poco Loco Lago di Garda



"Za kolejnym zakrętem na pewno się wypłaszcza". Tak wmawiam sobie już od dobrych kilkunastu (kilkudziesięciu?) zakrętów. Kilometry mijają, a podjazd wcale nie chce się skończyć. Zakładam, że to samo myśli sobie kilka tysięcy innych zawodników ścigających się razem ze mną. Bierzmy właśnie udział w największym maratonie MTB w Europie - Sympatex Bike Festiwal nad włoskim jeziorem Garda. Najlepsze jest jednak to, że startujemy przypadkiem, bo przyjechaliśmy to przecież w celach treningowych

Pierwszy oficjalny wyjazd Poco Loco Travel musiał być wyjątkowy. Szóstka śmiałków, która zdecydowała się pojechać miała wysokie wymagania co do poziomu i intensywności wszystkich planowanych aktywności. A tych było dużo! Bieganie, rower, wspinaczka, via-ferraty, a do tego najcięższe z nich: pizza i włoskie wino;) Tyle rzeczy na raz można robić chyba jedynie nad Gardą.
Zakwaterowaliśmy się w malutkiej wiosce Tremosine, kawałek od głównego kurortu turystycznego Riva del Garda i był to zdecydowanie strzał w dziesiątkę. Cisza i spokój, piękne widoki na góry, tanie lokalne jedzenie i do tego szlaki rowerowe i biegowe zaczynające się prosto z naszej rezydencji. Żyć nie umierać!

Jak na wyjazd treningowy przystało nie oszczędzaliśmy się. Ekipa podzieliła się na grupę rowerową (Gizela i Rafał) biegowo-wspinaczkową (ja i Grzesiek) oraz tych co wszystko na raz (Aga i Marcin). 
Pierwszy dzień skatowaliśmy się na wspomnianym maratonie. Spisaliśmy się całkiem godnie jak na naszą małą, polską reprezentację. Wyniki do wglądu:http://www.bike-magazin.de/festival/riva/?id=747&L=1


Kolejne dni zaliczaliśmy najsłynniejsze (i najtrudniejsze) via-ferraty często łącząc je z długimi wybieganiami. Dla mnie to kwintesencja górskiej przygody. Wychodzisz rano z miasta, wspinasz się szybko na szczyt,a potem z niego zbiegujesz na dół wracając do punktu startu. 2000m przewyższenia, kilkanaście kilometrów, niezapomniane widoki i super pozytywna atmosfera. Takie akcje dają mnóstwo energii, której nie wahaliśmy się używać na kolejne dni. Grupa rowerowa eksplorowała wszystkie możliwe szlaki jednak zostawiając ten jeden, najpiękniejszy i najsłynniejszy na koniec. Najpierw podjazd ponad tysiąc metrów do góry, a później niesamowity zjazd szutrami i ścieżkami z zapierającymi dech w piersiach widokami nad sam brzeg jeziora. Nawet ja, jako nie jeżdżący za wiele na MTB muszę przyznać, że trasa jest powalająca!

Popołudnia i wieczory spędzaliśmy na zwiedzaniu klimatycznych górskich wioseczek i raczeniu się oczywiście pizza, kawa i resztą włoskich specjałów. Te kilka dni oprócz solidnej dawki energi (i hektolitrów wylanego potu) pozwoliła nam zapomnieć o problemach dnia codziennego. Każdy je ma, a nie każdy potrafi się z nimi rozstać. Okazało się, że lekarstwo znajduje się trochę ponad 1000km od Poznania. Tylko należy pamiętać, że zażywać je można tylko w towarzystwie kilku innych wesołych pacjentów;)

Mam nadzieje, że takich wyjazdów uda mi się zorganizować więcej. Chętni pisać śmiało:)
Więcej zdjęć TUTAJ


20 kwietnia 2012

Warianty Kuczery


Nowa droga, wcześniej nawet nie próbowana. Przecina wielkie przewieszenie skały szczytowej Turni nad Karbem. Janek wbija się w trudności zupełnie bez skrępowania. Na przewieszce stoi w szerokim rozkroku na kocówkach raków, wisząc na słabo zaklinowanej dziabce przy okazji bijąc haka drugą dziabą. Jest już prawie przy końcu, wydaje się, że nic go nie zatrzyma, ale źle zahaczony czekan zsuwa się ze skały i Janek niczym orzeł z rozłożonymi skrzydłami wykonuje kilkumetrowy lot. Zbił kolano, ale nic się więcej nie stało. Musze przyznać, że nie widziałem wcześniej na żywo takiego pokazu wspinaczki. Kunszt przez wielkie "K"

Na Hale Gąsienicową przyjechałem prosto z Kolosów. Chciałem dołączyć do obozu wspinaczkowego KW Katowice , gdzie miało się pojawić kilku naprawdę dobrych zimowych wspinaczy. Z Gdańska wróciłem wesołym samochodem z ekipa Yeti i po przesiadce dotarłem nad ranem do Zakopanego. Odwiedziłem Monikę Strojny, która jest chyba największą szczęściara mieszkając i pracując w Zakopcu i ruszyłem w góry obładowany sprzętem i jedzeniem na tydzień.

Liczyłem na tydzień dobrego i mocnego wspinu, ale niestety nie wyszło... Albo była taka dupówa, że zamiast Filaru Świnicy zrobiliśmy nieświadomie filar Niebieskiej Turni (wstyd to mało powiedziane), albo warun zachęcał jedynie do wycofu tak jak przy próbie pierwszego zimowo-klasycznego przejścia Komina Świerza z Bogusiem Kowalskim. Nawiasem mówiąc jednym z najbardziej doświadczonych instruktorów PZA. Straszna szkoda, że nie udało nam się nigdzie wspiąć, może będzie jeszcze kiedyś okazja...
Musiałem się zadowolić jedynie drogą Klisia, szybkościowym wejściem na Kościelec z Karbu  (36min w dwie strony w dupówie) i pierwszym razem na Skitourach podchodząc i zjeżdżając z przeł. Liliowe. Po raz kolejny stwierdzam, że skialpinizm to moja przyszłość, mam nadzieje, że najbliższa.
Miałem nadzieję, że chociaż jeden dzień będzie udany. Mój brat przyjechał specjalnie na Halę i razem wbiliśmy się w "Lewego Dorawskiego" na Świnicy. Mimo tego, że nie wspina się regularnie to jego stara psycha nie rdzewieje i bez pardonu prowadzi pierwsze dwa wyciągi. Niestety i tym razem nie mamy szczęścia. Przemek zalicza spory lot po wyjechaniu całej płyty śniegu. Niefortunnie wykręca mu się kostka co oznacza odwrót i bardzo powolne kuśtykanie do kuźnic... Pech, ale trzeba przyznać, że nie wyszedł z wprawy zimowego wspinania.

Zdecydowanie najlepszy był pierwszy dzień czyli tytułowe "warianty Kuczery". Jasiek Kuczera, mimo ,ze niewiele ode mnie starszy ma na koncie jedne z najtrudniejszych zimowych przejść w Polsce. Razem z Piotrkiem , prezesem KW Katowice wybraliśmy się na "nowe" warianty Turni nad Karbem wspinając się z grubsza najtrudniejszym terenem  po drodze. Na drugiego pokonałem więc najtrudniejsza drogę zimą do tej pory. Te kilka wyciągów było bardzo pouczające. Zobaczyłem jak dużo umiejętności i przede wszystkim psychy mi jeszcze brakuje do trudnego wspinania. Da się to jednak wytrenować, przecież jeszcze młody jestem... ;)

15 kwietnia 2012

Wertepy Adventure Race



Minął rok od naszego poprzedniego startu w Wertepach. Wtedy wygraliśmy, chodź nie bez walki. Teraz wygrana wydaje się dużo większym wyzwaniem. Na starcie stajemy w czwórkę: Kapitan napieracz - Aga, doświadczony koń pociągowy – Mikołaj, superman nowicjusz – Marcin, no i ja, navigator-kombinator.

Chociaż w rajdach przygodowych startuje już od 2003 roku, to po raz pierwszy staję na starcie w prestiżowym, czwórkowym składzie. Sukcesem można nazwać, że w ogóle udało nam się stworzyć zespół, co więcej całkiem mocny zespół. Jednak od początku wisiał nad nami wielki znak zapytania: Na co ich stać?
Dostaliśmy nr 4 jak cztery żywioły, cztery pory roku, czterej pancerni, czterej power rangers. Czterej jeźdzcy apokalipsy!;) Poco Loco Adventure Team. Czas Start!

Godzina 24:00 ruszamy z kopyta (na rowerze). Mapy dostaliśmy kilka minut wcześniej i od razu widać, że Remik - konstruktor trasy, stanął na wysokości zadania. Prawie każdy punkt można zaliczyć innym wariantem. Tym razem bardziej od pancernej łydki będzie się liczyć dobra nawigacja (choć pancerna łyda na pewno nie zaszkodzi). Na pierwszym punkcie lądujemy razem z liderami i kilkoma innymi teamami. Liderzy to były zespół Code 34, który rok temu zajął 8 miejsce w Mistrzostwach Świata. Udaje nam się trzymać razem do trzeciego punktu. Niestety nasz początkujący team nie jest w stanie nawiązać z nimi walki i wkrótce nikną z pola widzenia.
Po konkretnej wtopie na etapie rowerowym lądujemy na przepaku na trzeciej pozycji ramie w ramię w zespołem Inov-8. Dalsza część zawodów przebiega pod znakiem wzajemnego doganiania się. Etap pieszy kończymy o świcie już na drugiej pozycji robiąc nieco przewagę nad kolejnymi „inowejtami”. Trochę jesteśmy zaskoczeni, bo nie mamy jakiegoś mocnego tempa, nawigacja pozostawia wiele do życzenia, a drugi team składa się, co by nie było, z prawie samych nawigantów do tego ze stalową łydką, na czele z Irkiem Walugą. Jakoś udaje nam się jednak im ucieć.

Na kolejnym rowerze nie ma zaskoczenia. Znowu zostaje ze mnie dętka, a reszta teamu rekreacyjnie sobie jedzie czekając na mnie od czasu do czasu. Mimo tego, sprytnym wariantem dochodzimy na zadanie specjalnie – desant rowerowo-pontonowy, przed Inov-8.

Kajaki miały być naszą mocną stroną. Mikołaj jest w końcu trenerem wioślarstwa, więc ramiona ma większe niż cały kajak. Marcin z kolei też mały nie jest, więc wspólnie udaje nam się płynąc całkiem szybko, a co najważniejsze prosto. Do tego błyskotliwy pomysł na „przenoskę” przez cypel dał nam dodatkowe 5 minut przewagi. W ten sposób na ostatni, rolkowy etap, wyjeżdżamy psychicznie nastawieni na zwycięstwo (właściwie drugie miejsce, bo pierwszego zespołu już nie dogonimy). Dzięki super-szybkim rolkom pożyczonym od Kuby Wolskiego (w tym miejscu dziękuję) rozwijam mega prędkości bez specjalnego problemu. Nie idzie nam specjalnie jazda „w tunelu” , ale całkiem chyżo pomykamy do przodu. Co najważniejsze, nikogo za nami nie widać! Do czasu... Chyba straciliśmy czujność, bo na powrocie z jednego punktu spotykamy naszych odwiecznych rywali - Inov-8. Zestresowaliśmy się, nie powiem. Stajemy jednak na wysokości zadania i wrzucając ostatni posiadamy bieg mkniemy w kierunku mety po drodze zaliczając wywrotkę i gubiąc się w mieście kilkaset metrów przed metą.. To byłby tragiczny scenariusz, ale szczęśliwie nasi rywale też się gubią i docieramy na metę na drugim miejscu!
Jestem szczęśliwy, bo to jeden z moich najlepszych wyników w rajdach przygodowych, do tego w zupełnie nowym , czeteroosobowym Poco Loco Adventure Team. Jeszcze będzie o nas głośno!;)
p.s.zdjecia ze strony wertepy.fla.pl