14 sierpnia 2011

Pik Korzeniewskiej 7105m




Przyleciałem do bazy 27go razem z grupą Rosjan, Irańczyków i parą Polaków, Pawłem i Kasią. Baza jest super położona na morenie środkowej między lodowcami Waltera i Moskwina. Jest wielka przeszklona mesa, murowane domki dla obsługi, prysznic z ciepła wodą i sauna (za dodatkową opłatą oczywiście), boisko do siatkówki, a obok na jeziorku można popływać kajakiem.  Namiot rozbijam na trawce z widokiem na ogromny masyw Piku Kommunizma. Spotykam też czwórkę Polaków z którymi zgadałem się przez FB. Niestety dopadły ich jakieś poważne problemy żołądkowe i restuja w bazie. Od Dimitriego, szefa przewodników dowiaduję się, że poręczówki założone są tylko powyżej 5600, jest bardzo dużo śniegu i nikt jeszcze nie wszedł na szczyt. Pierwszy atak ma być jutro. Postanawiam, że nie ma co czekać, przepakowuje się i ruszam następnego dnia z zamiarem dotarcia do dwójki na 5800. Wieczorem Kasia z Pawłem zapraszają mnie na kolacje, a potem siedzimy cała gromadą Polaków w mesie zajadając się Bounty.
Ruszam o 6:30 rano w super pogodzie. W ogóle standardowo w Pamirze rano jest bezchmurne niebo, a po południu pogoda się wyraźnie psuje. Szlak początkowo przekracza bezpieczny lodowiec Waltera, by potem ścieżką wić się w nieskończoność przez piargowiska. Od malutkich kamyczków, przez wielkie głazy. Przekracza się dwa razy rzekę, raz pod ogromnym serakiem (biegiem). Są dwie małe ścianki z poręczówkami, ale raczej pro forma. Do camp 1 na 5100 docieram po 3h20min czyli dosyć szybko. Dalej szlak wchodzi na nieciekawy lodowiec, lód przykryty żwirem i jeden odcinek poręczówki. Kilka małych szczelin do przeskoczenia i już camp 1b na 5300m. Polacy zostawili tutaj rozbity namiot, restuję więc trochę i zostawiam moje salomony  żeby ich wyżej nie tachać nie potrzebnie. Póki co spotykam tylko grupę Irańczyków którzy się aklimatyzują i schodzą do bazy, trójkę z przewodnikiem którzy mają zamiar nocować w camp 2 i schodzić oraz Rosjanina, Denisa który tak jak ja zmierza na szczyt. Okazuje się, że Camp 2 nie jest tak jak zwykle na 5800m pod barierą skalną, ale na śnieżnym platou na 5600m. Z jednej strony lepiej, bo nie musze już dalej iść z drugiej gorzej, bo odległość do kolejnego obozu znacznie się wydłuża. Kilka namiotów rozbitych jest na moście śnieżnym, który można przebić czekanem! Sam prawie robię ten sam błąd. Aż mnie zmroziło. Denis mówi, że wyjdzie rano razem ze mną w kierunku obozu 3, ale okazuje się cwaniakiem i puszcze mnie przodem żebym torował szlak. Rano pogoda średnia więc wychodzę trochę później. Obawiam się tego odcinka, bo nie widać śladów, a poręczówki są tylko na krótkim podejściu. Wiem, że trzeba długim, wznoszącym trawersem dojść do grani na 6100. Całą trasę toruję w śniegu, czasem do ud. Często zatrzymuję się i próbuję odgadnąć „którędy?”. Ostatecznie idę po taternicku „jak puszcza”. Kilka razy idę w sypkim śniegu po dosyć stromym stoku z duszą na ramieniu. Znajduję też stare poręczówki, ale zupełnie nie nadające się do użycia. Udaje mi się dojść do campu 3 na 6100m w niecałe 6 godzin. Bardzo ciężko. Jest tu miejsce zaledwie na 3 namioty. Jest jeden z Aleksandrą i Victorem w środku. Mówią, że dziś ktoś poszedł na szczyt i powinny być ślady. Postanawiam zostać w tym obozie i atakować stąd szczyt na lekko. Nie mam siły iść do campu 4 tym bardziej ze po drodze jest pionowa ścianka. Victor pomaga mi kopać platformę pod namiot, co w tych warunkach jest nie lada robotą. Tym bardziej, że  w lodzie zalegają kawały zmrożonego moczu i fekaliów. Nic przyjemnego babrać się w czymś takim:/ Długo po mnie przychodzi grupa 2 rosjan i kazach. Poznaje ich twarze, okazuję się ,że byli w tym samym czasie co my na Piku Lenina i agencja (zresztą ta sama co moja, Ak-sai) przerzuciła ich przez granice przy Jirigital i są na miejscu prawie tydzień dłużej ode mnie! Jawna niesprawiedliwość. Do tego dowiaduję się, że ów kazach też chciał wchodzić na 5 szczytów, ale na Lenina nie wszedł z powodu wiatru. Wleźli dziarsko po moich śladach i poszli do campu 4 zabierając ze sobą Victora. Pomyślałem, że przynajmniej jutro wykorzystam ich ślady w drodze na szczyt. Denis przychodzi ponad 3h po mnie i też poszedł do camp 4. Cały wieczór gotuję wodę i próbuję przełknąć ohydnego liofila. W nocy strasznie pada śnieg. Zasypuje namiot. Ja nie mogę spać, zastanawiam się czy dobrze zrobiłem zostając w niższym obozie. Wstaje o 5:00. Oczywiście bezchmurne niebo, ale nie na długo. Ruszam o 6:30 w kombinezonie puchowym, pod spodem 1,5l bukłaka, w pasie zapięta klapa od plecaka z batonem, 3 żelami, kamerą, spotem, folią nrc i zapasowymi rękawiczkami. No i banerami od sponsorów;) idę z kijkiem i czekanem. Ścianka problemowa zabezpieczona jest na szczęście poręczówką i okazuje się całkiem łatwa. Moje marzenie o śladach niestety prysło w nocy, cała drogę do campu 4 brodzę w śniegu, a samo wyjście przez nawis do obozu  dosłownie kosztuje mnie przekopywanie się jak kret!  Na szczęście od campu widzę ślady. Rosjanie i Kazach ruszyli przodem, jakąś godzinę przede mną. Ściemniacz Denis, czeka aż pójdę przodem. Ubiegając fakty, Denis wycofuje się z powodu zbyt wolnego tempa. Ruszam chyżo do przodu. Założyłem z tego miejsca 4h na szczyt, ale przy tej ilości śniegu to chyba nie możliwe. Droga na szczyt to niekończąca się grań śnieżna, która raz wznosi się raz opada tworząc iluzję, że szczyt jest nie daleko.Za którąś z kolei górką widzę blisko Rosjan. Postanawiam jednak taktycznie sprawę rozegrać i odpoczywam dłużej niż zwykle, żeby nie musieć torować. Tak czy siak dochodzę ich w końcu przy niespodziewanej przeszkodzie, dosyć trudnej skalnej ściance (z poręczówką). Pogoda nie rozpieszcza, raz zamieć śnieżna, raz totalna mgła, a nagle wychodzi słońce i gotuję się w kombinezonie. Kazach jest daleko z przodu i mimo, że sam toruje to zrobił chyba godzinę przewagi. Mogłem spokojnie minąć ich wcześniej. Spotkamy go już  w zejściu. Wysuwam się na prowadzenie;) Końcówka to straszna mordęga. Widać już szczyt, ale trzeba wejść na niego jakby naokoło. W końcu udaję się! Na płaski jak blat stołu szczyt, wchodzę trochę przed 13. Z campu 3 zajmuję mi to 6h26min, w tych warunkach to chyba dobry czas. Jakiś czas za mną dochodzą Rosjanie. Robię zdjęcia i kręcę krótki filmik. Czuję ,że ten atak kosztował mnie dużo więcej energii niż na Leninie. Staram się schodzić szybko, ale częste podejścia mnie zatrzymują. Mimo, że bardzo uważam na stromym trawersie osuwam się ze śniegiem. Zatrzymuję się metodą „na kota”J. Potem jeszcze raz zjeżdżam zaraz przed ścianką problemową przy obozie. W końcu ląduję w namiocie po 8h30min od wyjścia. Zmęczenie wzięło górę. Do końca dnia leżę, mam siłę zrobić tylko herbatę i zjeść kawałek kiełbasy i sera. Miałem schodzić niżej, ale stwierdziłem, że nie ma sensu jak jutro mogę zejść prosto do basecampu. Następnego dnia budzę się trochę później, pozwalając, żeby wysechł namiot. Jakoś mi się ciężko zbiera, ale przed 9 wychodzę obładowany pełnym plecakiem. Ślady zasypane. Ponoć rozwiesili nowe poręczówki, ale kawałek trzeba wytrawersować bez nich. Ciągle sypią się małe lawinki z pod stóp. Jedna zabiera mnie 2 metry, ale znowu ratuję się metodą „na kota”.  W takim śniegu czekan nie pomaga. Czasem muszę się przedzierać w świeżym lawinisku w śniegu po pas! Docieram w końcu do poręczówek i ciągle obsuwając się w sypkim śniegu dochodzę do campu 3. Potem szybko do camp 1b, zabieram Salomony z namiotu Polaków. Dalej lodowiec, gdzie spotykam Kasie i Pawła. W campie 1, przebieram się, zmieniam buty i już prawie biegiem na dół do basecampu. Na jednym z podejść spotykam Polaków. Cały czas walczyli z problemami żołądkowymi, ale już dzielnie napierają do przodu. Krótkie podejścia przed basecampem i lodowiec wybierają mi wszystkie siły. Ale w końcu jest, basecamp! Do tego akurat trafiłem na pyszny i ogromny obiad, zapijając go litrem Coca-Coli.
W 3,5 dnia zdobyłem Pik Korzeniewskiej. Drugi szczyt. Czas na Pik Komunizma!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz