„Tomek!”. „Spoko”. „Tomek,
tomek!”. „Spoko, spoko”. „Tomek,tomek”, „Spoko,spoko”.
„Tomek”. „...”. JEBS! Zjazd na rowerze. Łasuch krzycząc do
mnie co chwile próbował podtrzymać mnie na jawie. Niestety brak
snu nie da się tak łatwo opanować. W końcu z impetem wjeżdżam w
skały ograniczające drogę (z drugiej strony przepaść) co stawia
mnie chwilowo na nogi. To już trzecia nocka tureckiego rajdu
przygodowego Lycian Challenge. Bardzo przygodowego rajdu.
Do Turcji jedziemy przypadkiem w
barwach adidas Terrex Team Poland. Przypadkiem, bo Magda i Krzysiek
Dołęgowscy z powodu „zmęczenia materiału” odpuszczają,
proponując nam start. Decyzja nie była trudna, bo zarówno dla mnie
jak i dla Agi start w zagranicznym rajdzie ekspedycyjnym to
wieloletnie marzenie. Szybki zakup pianki, brakującego sprzętu,
paczka z ubraniami od adidasa, szukanie taniego lotu last minute
(dzięki Justyna) i już siedzimy w samolocie czekając na rozwój
wydarzeń.
Bazą tegorocznego rajdu jest Gocek –
mała mieścina leżąca nad brzegiem morza śródziemnego. Po
sezonie cicha i spokojna, tylko zaparkowane luksusowe jachty przy
brzegu świadczą, że nadal jest to turystyczny kurort. Z Aga
dostajemy się tutaj z Antali z trzema przesiadkami autobusowymi.
Chłopaki - Kuba , Łasuch oraz naczelny fotograf, Piotrek Dymus
dolatują nocą do pobliskiego Dalamanu.
Kolejne 2 dni to zupełny chillout
wliczając w to taplanie się w basenie, zakupy pamiątek, zajadanie
się prawdziwym tureckim kebabem, a w międzyczasie zdawanie sprzętu,
odebranie nadajników SPOT i nie mająca sensu odprawa po
turecko-angielsku, która wprowadziła więcej znaków zapytania niż
odpowiedzi. Ah, no i dostaliśmy mapy.
Mapa na Lycian Chellenge to osobna
historia. Ksero, ksera kolorowej mapy topograficznej w skali 1:25000.
Wydawało by się, że super bo dokładna, ale jak mamy 5 arkuszy
metr na dwa wydrukowanym na zwykłym papierze,który rozpada się
przy najmniejszym kontakcie z wodą to już robi się problem. W
dodatku punkty nanosi się na podstawie koordynatów UTM, które
dostaje się 3h przed startem. Potem okazuje się, że jednak
koordynaty różnią się nawet o kilkaset metrów od położenia
punktów, więc na nałożenie właściwych miejsc pozostaje 5 min
przed startem na podstawie mapy wzorcowej. Zaklejenie mapy, pocięcie
jej na odpowiednie kawałki i ochrona przed deszczem czy nawet
kroplami potu to ukryta dyscyplina tego rajdu:)
W końcu upragniony dzień startu.
Okazuje się, że nasze skrupulatnie przygotowane przepaki nie mają
sensu, bo owszem są dwa przepaki na całej 350km trasie, ale można
mieć tylko dwie torby, które są przenoszone z jednego miejsca na
drugie, więc żadnej taktyki tutaj nie ma. Wszystko co się może
przypadać „na potem” , całe jedzenie i picie ląduje w przepaku
byle to wszystko upchnąć. W praktyce na plecach nosi się większość
dobytku wliczając pianki, sprzęt do zadań linowych, buty na zmianę
i zestaw ciepłych ubrań. Trochę to waży, ale biegać tzw.
„świńskim truchtem” się da;)
Start się z lekka opóźnia przez
panikę wywołaną mapą wzorcową, która umiejscawia punkty nie tam
gdzie koordynaty wskazywały. Ostatecznie 11:20 ruszamy z impetem na
etap pierwszy – city puzzle, czyli zabawowe zbieranie literek po
całym miasteczku. Tempo średnie, ale czuć napięcie w powietrzu.
Łasucha nawet coś siekło w plecach przed dobiegnięciem na jeden z
punktów. Zaczyna się ciekawie...
Po 20min ruszamy na rower. Przed nami
już jedni i drudzy czesi, równo z nami Turcy z tyłu francuzi zaklejają jeszcze mapę i tną na kawałki A4i. Skwar straszny, a
tempo jak to na początku mocne. Od razu ostro w górę. Przy
pierwszym punkcie niebo się chmurzy, zaczyna padać. Mapa się
rozmywa i rozpada mimo mapnika. Łapiemy gumę. Potem drugą. Czesi
mają już 30min przewagi. Odjeżdżają nam francuzi i turcy.
Lądujęmy na końcu. Łapiemy trzecią gumę, którą w błocie i
deszczu już beznamiętnie zmieniamy. Nastroje trochę siadają.
Pierwsze głupie błędy nawigacyjne. Mapa przestaje się zgadzać i
brniemy w jakimś bezsensownym kierunku. Spotykamy na szczęście
inne zespoły i wspólnymi siłami (oni mieli lepiej oklejone mapy)
wychodzimy na dobry wariant. Mijają godziny i kolejne kilometry.
Zapada noc i docieramy to punktu w opuszczonej wiosce. Akurat
trafiamy na Piotrka, który twierdzi, że przed nami byli tylko Czesi
z CZARu. Wydaje nam się to mało możliwe zważywszy na ilość
wtop. Potem okazuje się, że nasze wtopy były wyjątkowo niewielkie
w porównaniu z innymi zespołami. Zbliżając się do poranka
docieramy do końca roweru i po krótkim ogrzaniu się przy ognisku
ruszamy na trekking, który ma nas wprowadzić na 2400m n.p.m. ,
najwyższą górę w okolicy. Jest dosyć chłodno i zestaw długi +
krótki rękaw plus gore-tex działa jedynie przy chyżym poruszaniu
się.
Góry zupełnie dzikie. Trzeba wybierać
drogę przez wyschnięte koryta rzek i kaniony lub liczyć na jakąś
przypadkową ścieżkę wydeptaną przez pasterzy. Przekroczenie gór
„na azymut” to naprawdę przygoda sama w sobie tym bardziej jak
do pokonania jest 30km i nie widać właściwie celu. Wyłania się
dopiero wraz ze wschodem słońca i wydaje się tak bardzo daleko i
wysoko...
Co jakiś czas oglądamy się za
siebie, ale mimo rozległego terenu nie widzimy za sobą żadnych
zespołów. Ze szczytu schodzimy „na szagę” przez kolczaste
zarośla i skały do doliny i pierwszego przepaku na którym czeka
zrobiony przez Agę makaron z kurczakiem oraz wymarzona Coca-cola.
Lekko rozleniwieni ruszamy na dalszą część trekkingu. Ogromny
płaskowyż skalny z pojedyńczymi sosnami i chatkami „na końcu
świata” z uśmiechniętymi turczynkami zapraszającymi na „czaj”.
Super klimat. Staramy się truchtać w dół i po płaskim. Czeka nas
jeszcze przeprawa przez góry z kilkoma niespodziewanymi odcinkami
skalnymi. W Polsce byłoby tu kilkanaście szlaków turystycznych i
„orla perć” , tutaj nie ma kompletnie nic. Nawet najmniejszej
ścieżki. Do doliny schodzimy przez kanion wyschniętej rzeki.
Zaczyna padać. Do kolejnych rowerów docieramy już w kompletnej
zlewie. Czeka nas 15km zjazdu, który w słońcu byłby radosna
zabawą, ale w deszczu i na błotnistym szutrze zamienia się w walkę
o życie i zdrętwiałe stopy. Wjeżdżamy w dolinę, która
kompletnie nas zaskakuje. Wielkie, wapienne ściany ograniczają
wąwóz tworząc jego 300 metrowe pionowe ściany. Takie miejsce
umiejscowiłbym raczej gdzieś w Tajlandi. W dodatku jedna tylko
droga, która po drugiej stronie doliny wije się kilkunastoma
serpentynami do góry niczym norweska Droga Troli. Trzeba tamtędy
podjechać... Zaczyna się burza. Pioruny walą nad nami co kilka
minut. Robi się stresująca atmosfera spotęgowana histerią Agi, że
„zginiemy w jakiejś pieprzonej Turcji”. Zapada drugi zmrok,
nadchodzi SLEEPMONSTER... cdn.
p.s. Wszystkie fotki made by Piotrek Dymus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz