Wracalismy z pysznego buritto w barze Moose Tooth i przechodzac obok szkoly zobaczylismy ze na trawniku pasie sie sporych rozmiarow... Łoś. Tak, zdecydowanie jestesmy na Alasce. Tutaj jest tak jak kazdy sobie wyobraza. Malo ludzi, przepiekne widoki, gory, rzeki, zielone lasy. Wiecej niedziwiedzi grizzly niz mieszkncow. Łososie plyna w gore rzeki by dokonczyc swoj zywot, przy drogach napisy ile Łosiow zginelo od uderzenia samochodow (my widzielismy ponad 200), wszystkie domy mozna przewiezc przyczepa w zupelnie inne miejsce lub nawet postawic na jeziorze. Prawie kazdy mieszkaniec Alaski ma licencje pilota, a w hangarach nad woda zamiast ladnych łodzi stoja hydroplany. Po prostu wszystko jest tu takie jak ogladalo sie w niezliczonych programach przyrodnicych czy wlasnie w tytulowym serialu "Przystanek Alaska"
Na lotnisku o 5 rano odebral mnie Beno razem z naszym hostem Nickiem. Nick jest muzykiem, potrafi grac na niezliczonej ilosci instrumentow, jest czlonkiem roznych zespolow jazzowych i reagge i jednym z glownych orgnizatorow eventow muzycznych w Anchorage. Mieszkamy w jego nieocieplanych garazu i szok temperatury po 10 miesiacach zycia w cieplym klimacie jest spory, ale lepiej przyzwyczaic sie teraz niz na lodowcu McKinleya:) W Anchorage mamy sporo do zalatwienia: zakupy sprzetu, jedzenia, organizacji calego ekwipunku, rezerwacji samolotu, przestudiowanie przewodnikow, mapy relacji itp. Mimo ze wydaje sie ze do wyprawy przygotowujemy sie od dawna, to wszystkie sprawy logistyczne (najtrudniejsze) musimy zalatwic tutaj. Zakupy sprzetu spowodowaly spustoszenie w naszym portfelu. wieksze niz sie spodziewalismy, ale teraz juz za pozno zeby sie wycofac... wieczorem jedziemy z Nickiem obejrzec jego koncert i jam session ktore organizuje. W fajnej klimatycznej kafejce ludzie po prostu brali jakis instrument i dolaczali sie do zespolu. W pewnym momencie bylo kilkunastu muzykow na scenie i nadal dalo sie tego sluchac:)
Nastepnego dnia przyleciala Lisa, ktora zostala zatrzymana na ponad godzine w customs bo rozmawiala z niemcem ktory przylecial na Alaske zrobic kurs pilota, a to po zamachu na WTC oznacza ze musi byc terrorysta. sprawa bezpieczenstwa naradowoego jest tu traktowana z niezwykla powaga. Pomijajac ten incdent, ludzie na Alasce sa przemili i bardzo goscinni. Czasem sie ma wrazenie ze wszyscy Cie tutaj znaja, kazdy mowi dzien dobry na ulicy, usmiecha sie czy nawet macha zza szyby samochodu. I wydaje sie ze jest to taka naturalna goscinnosc a nie udawana jak w innych czesciach USA czy Australii.
Kupujmy kolejene rzeczy, odwiedzamy znowu te same sklepy, bo czegos tam zapomnielismy, cos tam sie jeszcze przyda i tak codziennie. Stwierdzilismy, ze musimy poszukac samochodu, bo to zdecydowanie najtansza opcja podrozowania tutaj i wogle ulatwienie w zalatwianu wszystkich spraw. a po Makinleyu uzyjemy go przeciez do kontynuowania naszej podrozy na poludnie. Zeby jedak szukac samochodu, musimy najpierw inny wypozyczyc. za 14$ na dzien dostajemy sportowego Hyundaia. Wygladamy w nim troche smiesznie, ale grunt to dobre wrazenie:)
Kiedy ogladalismy pierwszy samochod, czulem sie jak w "ukrytej kamerze". Jakis szemrany sprzedawca samochodow zawozi nas do miejsca gdzie stoi najwiekszy gruchot jaki kiedykolwiek widzialem. cena na poczatku 900$ spadla do 700$ od razu jak gosc go tylko sam zobaczyl:D Co ciekawe samochod odpalil i jechal, tylo co chwila cos wystrzeliwalo z rury wydechowej i jestem pewny ze gosc sie modlil zeby auto nie rozpadlo sie od razu po kilku sekundach. Potem cene spuscil do 500$. Powiedzielismy ze pomyslimy;)
Inne oferty byly juz lepsze. Wielkie jeepy z lat 70', ktore pozeraja niesamowite ilosci benzyny, ale z tylu maja przynajmniej duzo miejsca na spanie i bagaze. Drugiego dnia odnalezlismy nasze cudo. Ford Taurus z 92' roku, jedynye 118 000 mil przebiegu, super sprawny, nawet lusterka elektroniczne dzialaja i stargowalismy sie do 750$. mozliwe ze i wiecej by sie dalo, bo koles sam nam zaproponowal zebysmy rzucili oferte. Tym razem byl to jednak mily pan, ktory chcial sie pozbyc rodzinnego auta. mysle ze mozna mu bylo zaufac. do tej pory (po kilku dniach) Ford jezdzi pieknie.
Korzystajac z dobrych nastrojow wybralismy sie na hiking w pobliskie gory (30min jazdy). Zakladalismy ze wejdziemy na pobliska gore obejrzec widoki, ale szlaki byly fatalnie oznaczone w dodatku snieg zalegal po pas w niektorych momentach, takze przeslimy sie tylko dolina w te i z powrotem. mielismy na sobie tylko buty do biegania wiec zupelnie przemoknieci wrocilismy do samochodu. Na parkingu widniala tabliczka "uwaga na zlodziei, zabrac wszystkie cenne rzeczy z samochodu itd.". Okazalo sie jednak ze Lisa nie zamknela samochodu (ze swoja lustrzanka w srodku) i dodatkowo zostawila kluczyk... w stacyjce :))) na szczescie nikogo nie bylo w okolicy wiec skonczylo sie na smiechu.
Ostatni dzien w Anchorage znow kupujemy brakujace rzeczy, odwiedzamy hurtownie zywnosci gdzie wszystko jest duzo tansze, ale trzeba miec karte czlonkowska, ktora pozyczamy od nieznajomego. Ogolnie oszczedzamy na wszystkim co sie da, a i tak przekraczamy zamierzone wydatki. W dodatku nie moge tutaj wymienic reszty swoich australijskich dolarow co dodatkowo komplikuja nasza sytuacje. Pocieszamy sie faktem ze i tak wszystko odpracujemy w Kandzie. Teraz musimy sie skupic na McKinleyu i nie stresowac za duzo. Niestety nigdy mi to nie wychodzilo przed wyprawa i wszystkim sie bardzo zamartwiam.
Na szczescie w Taalketnie w ktorej juz jestesmy, atmosfera jest bardzo pozytywna, ale o tym w nastepnym poscie...
p.s.zdjecia wkrotce
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz