15 października 2012

Lycian Challenge part II


...Ruchy robią się wolniejsze. Jest zimno, cali przemokliśmy do suchej nitki. Jesteśmy przekonani, że na punkcie czeka nas ognisko i ogrzewanie się do woli. to nas motywuje do szybszego pedałowania. Niestety. Ognia brak, chociaż coś się tli, tak jakby dopiero zostało dogaszone. Byli tu Czesi! Wpadamy w klasyczną telepę. Łasuch wpada na idealny pomysł, żeby przebrać się w pianki, które tutaj na nas czekają. Wspólnymi siłami rozpalamy ognisko i zaczynamy dochodzić do siebie.

Zamulamy konkretnie, ale na mokro ciężko nam się ruszyć z miejsca. W końcu jakoś się zbieramy na kolejny trekking z zadaniami specjalnymi w postaci krótkiego canyoningu „na sucho” i zjazdu w czeluść wzdłuż wyschniętego wodospadu. Idzie nam wyjątkowo sprawnie napieramy żwawo mimo środka nocy jednak powoli każdy zaczyna odpływać. Łasuch zaczyna coś gadać na temat wstawiania drzwi lewych albo prawych oraz tajemnej recepturze „siedem talerzy”, Aga wszędzie widzi maski a na ziemi igliwie układa się w postacie z kreskówek. Do tej pory twierdzi, że nie były to zwidy tylko naprawdę tam były kreskówki. Kuba idzie na autopilocie, ja mimo początkowego nabuzowania energią zaczynam odpływać i gdzieś ucieka mi część drogi i tylko mówię Łasuchowi żeby mnie obudził jak dojdziemy do skrzyżowania. Ostatecznie do rzeki dochodzimy wyjątkowo sprawnie. Zgodnie stwierdzamy, że czas na 40minutową drzemkę.

Wstajemy razem ze słońcem. Z 12km kajaka , jakieś 5 trzeba go ciągną przez skały, bo poziom wody nie pozwala na spływ. Stopy Kuby zamieniły się w gąbczastą masę i większość ciągnięcia przypadło na mnie co dosyć ostro daje mi w kość. Mimo tego etap jest bardzo urokliwy, a rzeka z kilometra na kilometr zmienia oblicze. Raz nawet wpadamy w wir przed malutkim wodospadem. Do kolejnych rowerów docieramy po dobrych kilku godzinach. Kilka minut suszenia, po stojących rowerach widzimy, że wszystkie zespoły nadal w grze, więc nie ma się co obijać. Jasne jest też, że nie mamy szans na zebranie wszystkich punktów. Zaczyna się strategia i wyliczanie, które punkty zebrać, a które odpuścić. Wybieramy szybki wariant asfaltem. Tym razem pogoda iście piekielna. Duszno, gorąca a drogą standardowo pod górę. Jedziemy już ponad godzinę doliną i coś zaczyna się nie zgadzać. Może dlatego, że jesteśmy nie w tej dolinie co trzeba... kur....a! Wracamy te kilkanaście kilometrów na dół i staramy się zapomnieć to tym fatalnym błędzie. Ciśniemy asfaltem dalej na oślep do kolejnej doliny. Jedziemy i jedziemy. Zaczyna się jakieś miasto, którego nie ma na mapie. Coś tu nie gra. Robimy postój na piwo i kiełbasę z bułką. Lokalsi twierdzą, że jesteśmy w Fethiye, ale to nie ma sensu bo to 10km nie w te stronę co powinniśmy... kur...a! Byliśmy w dobrej dolinie, raptem 200 metrów od punktu, tylko patrzeliśmy za inną. 20 km podjazdu w plecy. Przy tej pogodzie i tempie daje nam to prawie 4 godziny straty.

 Morale siadają zupełnie. Cała walka na nic. Na szczęście jest Aga, której motywacja nie zna granic i która w kryzysach znajduje siłę. Zbiera nas wszystkich do kupy i nadje tempo na rowerze, chociaż wyraźnie już nam łyda nie zapodaje. Wracamy z powrotem do punktu wyjścia. Jest punkt. Jest i kolejny. Niestety szczęście nas opuszcza razem z drogą, która powinna być a jej nie ma. Przedzieramy się z rowerami na plecach przez stromy kilkuset metrowy grzbiet góry. Tracimy kolejne godziny. Jest jakaś droga, kierunek się z grubsza zgadza, jedziemy. Na kolejnym punkcie łapie nas nocka. Zgodnie stwierdzamy, że próba znalezienia kolejnych punktów może nas zupełnie zgubić więc tniemy asfaltem naokoło do strefy zmian. Trzecia nocka atakuje z potrójną siłą. Po wjechaniu w skały docieramy w końcu do przepaku. Kilkanaście minut za nami francuzi. Odrobili stratę, zresztą nie ma się czemu dziwić. I tak dobrze, że nie jesteśmy na końcu stawki. Kładziemy się spać na dywanach starego meczetu. 30 min zamienia się w 1h 30. Zaspaliśmy i właściwie cudem orientujemy się, że budzik nie zadzwonił!

Nie wiadomo czym zmotywowani ruszamy w pogoń za francuzami, których dopadamy po kilkunastu minutach truchtu. Ledwo idą:) Przyspieszamy, żeby ich psychicznie zniszczyć i już do końca zawodów ich nie spotykamy. Z bólem serca omijamy nocny Canyoning i lądujemy na imponującym zadaniu linowym. Lina przewieszona jest 100 metrów nad dnem kanionu, a po drugiej stronie punkt do zgarnięcia. Zero obsługi i zero gwarancji, że lina wisi poprawnie. Testujemy na własnej skórze, a palące mięśnie rąk uświadamiają nam, że przejście na drugą stronę to wcale nie takie łatwe zadanie. Potem już tylko długi zbieg nad brzeg morza z nieplanowaną 8 minutową drzemką nad rzeką. Na chwile dołącza do nas Piotrek i razem docieramy nad brzeg klifu. Wreszcie spotykamy Czechów. Mają wszystkie punkty, także nie mamy szans ich dogonić. To jednak trochę inna liga. Teraz czaka nas zjazd na linie prosto do wody, 1000m pływania z całym ekwipunkiem na wyspę przy której czekają na nas kajaki morskie - ostatni etap. Kuba nauczony doświadczeniem z Finladii zaopatrzył się w dmuchany materac, którym przepłynął morze niczym wakacyjny plażowicz;) Kajaki full profeska ze sterem dają nam sporo radości. Musimy tylko odpędzać sleepmonstera wymyślnymi grami słownymi i piosenkami oraz ciągłym polewaniem się ciepłą morską wodą. Zbieramy dodatkowe 4 punkty w tym jeden z jaskini morskiej pełnym nietoperzy. Decydujemy się na szybszy powrót mijając po drodze zacumowane luksusowe jazdy w prawie każdej z licznych tutaj lagun i urokliwych zatoczek. W końcu na horyzoncie pojawia się plaża w Gocku gdzie zostawiamy kajaki i ledwo truchtając przekraczamy linię mety po 75 godzinach i 9 minutach od startu zajmując zaskakująco II miejsce. Okazuje się, że kolejne zespołu mają 5 punktów mniej niż my, więc nie potrzebnie się spieszyliśmy...;)

Prysznic, kebab, odbiór przepaków, bankiet, piwo, jedzenie,dużo jedzenia, private transport do Antalii od razu lot i o 7 rano meldujemy się niczym żywe trupy w Poznaniu.
Teraz tylko jeść i spać, jeść i spać, jeść, spać...

Dzięki chłopakom za wspólną walkę i Adze za bezdenne pokłady motywacji. To była jedna z tych przygód na którą długo czekaliśmy i trzeba przyznać, że „odwaliliśmy kawał naprawdę dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty” ;)

1 komentarz: