9 września 2010

Chicago Jazz


Na scenie 5 gosci. Kazdy ma inny instrument I kazdy gra zdecydowanie cos innego. Na poczatku pomyslalem ze moze sie rozgrzewaja, ale po chwili zrozumialem ze to co slychac to wedlug niektorych prawdziwa muzyka. Jazz. Tylko ten bardziej alternatywny.
Jestem w Chiacgo. Korzystajac z okazji, ze Beno opuszcza na dobre Squamish, Slawek z Marta przylatuja niedlugo z wycieczki po Hawajach, postanowilem ze odwiedze moich amerykanskich wujkow. Pojechalismy naszym krazownikiem do Seatlle, drzemka na lotnisku, potem druga w samolocie, trzecia na przesiadce w Milwaukie  I zuplenie niewyspany dolatuje do Chicago. No, a tutaj to prawie jak bym do domu wrocil. Polski jezyk, polskie jedzenie (pyszny swiezo upieczony pasztet, niesamowita szyneczka I do tego majonez winiary) polski sklep z polska muzyka disco-polo. Tu juz moze troche za duzo tej polskosci.  Nie wiem jak pracownicy tego sklepu (oczywiscie wszyscy polacy) wytrzymuja te muzyke. Juz lepiej zeby puszczali jakies goralskie przeboje albo ludowe przyspiewki, no ale disco-polo? Przesada.
Pierwszy dzien spedzam na jedzeniu steka wielkosci mojego laptopa I na ogladaniu I pokazywaniu zdjec. Jakby nie bylo ostatni raz widzielismy sie na slubie mojego brata ponad rok temu. A bloga jak sie okazuje  nie wszyscy czytajaJ Juz po pierwszym wieczorze zdaje sobie sprawe ze wypije tu wiecej wina i piwa niz przez ostatnie 3 miesiace. Do tego calkiem dobrego wina.
Niedziela to ostatni dzien slynnego (i darmowego) Chicago Jazz Festival. Z tego powodu cale polacie parku w ktorym odbywaja sie koncerty sa zastawione rozkladanymi kempingowymi krzesekami i w wiekszosci grubymi amerykanami. Jazz jak to jazz nie jest muzyka popularna takze niebyl to chyba trafiony pomysl pozwalac wystepowac zespolowi ktory tworzy jego alternatywna odmiane i powoduje ze ludzie nie wiedza czy smiac sie czy plakac. Na szczescie show ratuje najlepszy jazzowy wokalista w tym momencie na swiecie z rownie niezlym saksofonista, spiewajac przeboje ktore wydawalo mi sie ze juz gdzies wczesniej slyszalem. nazwisk wykonawcow niestety nie pamietam, ale wszyscy mowili ze sa bardzo znani:)
Ciekawe ze po tym kilkumiesiecznym zyciu w dziczy i malych misateczkach zaczyna sie zauwazac jak duze miasto hmm... po prostu smierdzi. to mnie chyba najbardziej porazilo oprocz bezdomnych, zebrzacych i calej masy swirow od ktorych zupelnie sie odzwyczailem. ciekawe bo przeciez zawsze takie rzeczy byly dla mnie "normalne".
W wolny od pracy Labour day bylem na malym shoppingu i troche pobiegalem i stwierdzam ze niestety cos forma nie najlepsza. czas najwyzszy wrocic do regularnych treningow, tym bardziej ze w planach mam start w biegu na Grouse Mountain w Vancouver.  Pojechalem nawet kiedys w ramach treningu "wbiec" na te gore (niecale 900m przewyzszenia na 2,5km) ale skonczylo sie tym ze prawie wyplulem pluca a czas mialem 16min gorszy od rekordu (26min!!!) co bylo dosyc deprymujace. Dodatkowo stwierdzilem juz ze 100% pewnoscia ze mam bardzo niskie, jak na moj wiek, tetno maksymalne. Nigdy nie udalo mi sie osiagnac wartosci powyzej 172 uderzen kiedy normalny 25 latek dochodzi do 195. na szczescie to nie definiuje mojej sprawnosci fizycznej.
W Chicago spotykam sie rowniez z moim kolega po fachu, czyli bylym kelnerem restauracji Villa Magnolia. Piotrek jest tutaj cale wakcje, mieszka u rodziny  i przyjechal troche popracowac. Powspominalismy stare, dobre, kelnerskie czasy pijac piwko na 96 pietrze hanckok Center z widokiem na caly downtown. Poczekalismy na zachod slonca i razem z nowa kolezanka Marlenka ruszylimy na podboj zycia nocnego. Marlenka jest corka kolegi z zespolu mojego wujka. Mieszka tu odkad skonczyla 4 lata, jest swiezo upieczonym magistrem muzyki i wokalistka jazzowa. Mowi po polsku, wplatajac co kilka wyrazow angielski co daje calkiem zabawna mieszanke. Ow Marlena pokazala nam najfajniejsza dzielnice Chicago z super klubami, kafejkami, malymi sklepikami i np lodziarnia gdzie produkuja lody z cieklego azotu. My wbilismy sie do Kingston Mines, zywcem wyjetego z Nowego Orleanu klubu bluesowego. I jak sie mozna domyslec graja tam bluesa doslownie do czwartej nad ranem, codziennie. wyszlismy szybciej, ale i tak doswiadczenie niezapomniane.
Dzis wieczorem lece juz do Seatlle gdzie reszta ferajny odbiera mnie krazownikiem i wracamy do indianskiej wioski Squamish. Jeszcze skocze tylko na male zakupy w tutejszym Mega Outlecie

Fajnie sie spotkac z rodzina. Rodzina to jednak jest nie do zastapienia.Tak jak napisala mi jedna bliska mi osoba, ze w Chicago to juz jak jedna noga w domu:) Dzieki wujkowie za super spedzony czas i pyszne jedzenie!

p.s. zdjecia jak wroce do skuamiszowa

1 komentarz:

  1. Hej!
    Może to wszystko co piszesz zbierzesz w jakis reportaż a może w książkę??
    Cieszę się że w Chicago było jak w domu ale "nie ma jak u mamy(i taty) ciepły piec, cichy kąt)" itd (to z Młynarskiego).Czekamy na Ciebie i na reakcję Twojego Bratanka Wojtusia bo on kiedy zobaczy tylko mojego wąsa od razu beczy.Ja mam nadzieję i jestem tego pewny że kiedy dorośnie ( będzie miał 2 lata) to będe jego najlepszym przyjacielem i postaram się mu pokazać to wszystko (no może nie wszystko:):))
    co Tobie i Przemkowi.
    Uważaj na siebie i oczywiście przestroga"NIE SIADAJ NA KAMIENIU"
    Usciski MM i TT

    OdpowiedzUsuń