28 czerwca 2010

Rowing down the Yukon

Nie moge zasnac z kilku powodow. Raz, ze mysle o planach na przyszlosc, zawodach, treningach. Dwa ze mimo ze jest po 24 jest nadal jasno,. Trzy ze cos wielkiego galopuje niedaleko namiotu I z impetem wbiega do rzeki. A potem kolejne cos. Chyba łoś. Raczej kilka łosi. Mam wrazenie ze za chwile wbiegnie nam do namiotu. To nasza ostatnia noc na Yukonie, jutro juz doplywamy do Carmacks po dokladnie 8 dniach I 300km wioslowania.

Wyruszylismy z Whitehorse w zielonym canoe nie majac pojecia co nas czeka I jak wlasciwie wiosluje sie w canoe. Z biegiem czasu jednak dopracowujemy technika. Osoba z tylu glownie steruje tak zeby lodka plynela w miare prosto, a dwie inne z przodu, co jakis czas zmieniajac strony wiosluja ile wlezie. Proste. Mamy mape na ktorej zaznaczone sa lepsze badz gorsze miejsca na obozowiska. Ludzie splywaja ta rzeka od ponad 100 lat wiec zawsze jest jakas laweczka z drewna, miejsce na ognisko, a czasem nawet cabina starego trappera I latryna. Raz spimy w lesie, drugim razem miedzy pozostalosciami wioski ktora tetnila zyciem pod koniec XIX wieku. Harmonogram dnia jest w miare staly. Budzimy sie o 8, jemy sniadanie, pakujemy rzeczy na canoe. Plyniemy 4 czasem 5 godzin, znajdujemy oboz, rozbijamy namioty,ja z Benem idziemy biegac, potem rozpalamy ognisko I probujemy lowic ryby. Mimo ze Lisa sprawiala wrazenie specjalistki w polowach, nic nie udalo nam sie zlapac. Niezawodne, tanie parowki z supermarketu jako przyneta, tym razem zawiodly.

Czasem bylo ciezo. Pod wiatr na Lake Labarge, z falami jak na morzu, przelewajacymi sie przez burte. Nie mozna bylo sie zatrzymac bo zciagalo nas w przeciwym kierunku. W 5 godzin zrobilismy 12 kilometrow. Dla odmiany 2 dni pozniej w 4h robimy 53 kilometry. Pogoda jak polskie lato. Czasem slonce I wioslujemy bez koszulek, a zaraz potem leje I jak zmokniete psy klniemy na Yukon. Potem jednak na koniec dnia siadamy na skarpie nad rzeka. Jemy marsa,slodkie brzoskwinie z puszki, pod stopami przelewa sie Yukon I myslimy jakie zycie jest piekne... I tak by sie chcialo pomieszkac troche w tej dziczy jak starzy traperzy.

Po drodze spotykamy kilka innych wioslarzy. Dziwna sprawa ze 90% to Niemcy. W jakis dziny sposob upodobali sobie Yukon I tysiacami przylatuja tu na relaks. W kazdym szanujacym sie sklepie wisi napis “Wir sprechen deutsch”. Historia kryjaca sie za rzeka Yukon jest rowniez fascynujaca. Czasy goraczki zlota, parowcow I indian juz dawno przeminely, ale co chwila mozna natrafic na pozostalosci przeszlosci. Walace sie domki z drewna, stare maszyny do cedzenia zlota z mulu, wraki parowcow (na tym odciku ktory plynelismy rozbilo sie kilkanascie statkow!) I sterty zardzewialych, blaszanych puszek po jedzeniu. No I jest oczywiscie przyroda. Zapach lasu, odglosu ptakow, gdzies wysoko na klifie dumnie prezy sie Bald Eagle (Bialy Orzel?). Czasem przebiegnie sprintem łoś.

Jak sie okazalo, calkiem silni z nas wioslarze I calosc trasy moglismy zrobic 2 dni szybciej. Nijak jednak ma sie to do rekordu ktory na trasie Whitehorse az do Dawson, ponad 750 kilometrow wynosi niesamowite 39 godzin. Slynne zawody Yukon River Quest, najdluzsze na swiecie, startuja za 3 dni. Moze kiedys...

W Carmacks, 8go dnia rano zostawiamy canoe I probujemy lapac stopa z powrotem do Whitehorse. Troche czekamy, ale w koncu zatrzymuje sie szalona pielegniarka ktora 160 km/h podwozi nas pod sam samochod. Nasz krazownik szos czeka, ale niestety znow powietrze zeszlo z opony. Robimy dzien przerwy, uzupelniamy zapasy I ruszamy na poludnie w kierunku Vancouver. Czas do pracy. Fundusze sie skonczyly, koniec zabawy:)

Zdjec niewiele, bo jakby nie bylo krajobraz monotonny, co nie znacy ze sie nudzilismy. Pozdrawiam I na maile z nowosciami czekam!

20 czerwca 2010

spływ Yukonem

Yukon - bigger than life

Bez elektrycznosci, bez prysznica, bez ubikacji, tak mieszka nasza host w malutkiej, lezacej nad brzegiem fiordu miejscowosci Haines. Miejsce wprost wymarzone dla nas na odpoczynek I zbieranie sil.Aurita jest calkiem urodziwa mieszkanka Puerto Rico, sluzyla prawie 9 lat w armii amerykanskiej, przezyla sluzbe w Afganistanie I Iraku (choc raz wysadzili w powietrze jej opancerzony samochod) I postanowila w koncu zamknac rozdzial wojenny I osiasc w jakims spokojnym miejscu. Nawiasem mowiac na Alasce jest sporo weteranow, glownie z Wietnamu, ktorzy nadal nie moga spac po nocach.
Domek ktory sobie wynajmuje za bagatala 400$ za cale lato, zbudowany zostal na klodach zaraz nad brzegiem fiordu, tak ze gdy przychodzi przyplyw to unosi sie spokojnie na wodzie. Ogrzewanie drewnem, my spimy na malutkim strychu. Obok domku przechodzi sciezka niedzwiedzi Grizzli ktore mozna spotkac wychodzac zalatwic potrzebe.

Dojechalismy tu jednak nie bez problemu. Najpierw, jeszcze w McCarthy zlapalismy stopa I na pace pick-upa wrocilismy do miejsca gdzie zostawilismy naszego krazownika szos. Potem dluga droga do Tok I wreszcie wyjezdzamy na slynna Alaska Higway. Granice kanadyjska przekraczamy bez problemu, ja dostaje wize pracownicza, a Beno z powodu pomylki w ambasadzie musi sie zglosic dokladnie 15go raz jeszcze na granicy. W Kanadzie droga jak w Polsce dziura na dziurze. Raz jedna hopka zaskoczyla Bena I wyskoczylismy prawie jak Collin McRea na OSie:) Zeby dojechac do Haines trzeba znow przejechac granice usa. I tutaj prawie nas zastrzelili. Zamiast zatrzymac sie na czerwonym swietle kilkanascie metrow przed budka straznika ja z przyzwyczajenia chcialem podjechac “pod okienko” Az tu nagle wielka baba wyskakuje I krzyczy STOP! STOP!, a jej kolega juz przygotowany z reka na postolecie biegnie za nia. Nam ogolnie chcialo sie troche smiac, ale babka na powaznie wziela nas za jakis szalencow co wiazalo sie z kompletna kontrola papierow I przeszukiwaniem samochodu. Godzina na granicy.

W Haines na szczescie odrywamy sie po raz kolejny od problemow podrozy. Gotujemy codziennie na kuchence turystycznej (bo zwyklej nie ma), czytamy ksiazki, chodzimy po lesie I w koncu zaczynamy biegac. Mnie zainspirowala ksiazka “Born to run” (w Polsce ukazala sie wlasnie pod tytulem “Urodzeni Biegacze”, bardzo polecam) na tyle, ze od jej skonczenia biegamy I trenujemy praktycznie codziennie. Ostatni dzien w Haines wybralismy sie na kilkugodzinny trail running. Piekny szlak w lesie, potem wzdluz kamienistej plazy konczyl sie przy zatoce z widokiem na lodowiec. 20Km niesamowitej przyrody. Naprawde mam wrazenie ze ta wspinaczka na Denali wprowadzila w nas jakies wewnetrzne przemiany. Cieszymy sie z malych rzeczy I ze wszystkiego dookola.

Okazuje sie, ze Lisa z powodu kiepskiej pogody nie doplynie ani dzis ani jutro wiec pakujemy manatki I jedziemy do kanadyjskiego Whitehorse, skad zaczyna sie zwykle splywy na Yukonie. Zahaczamy jeszcze o slynne muzeum młotkow, gdzie doslownie na scianach wisi 1500 mlotkow roznego uzytku. Nigdy bym nie pomyslal ze mlotek moze byc tak skomplikownym uzadzeniem.
Whitehorse mimo ze jest najwiekszym miastem Yukonu,wyglada jak mala wioska. Kilka ulic na krzyz, kilka supermarketow I dwa dwu-salowe kina z poprzedniej epoki. Sa tez 2 macdonaldy:) przy rzece stoi zacumowany SS Klondike, statek parowy ktory przywozil tu kiedys poszukiwaczy zlota. Nie udalo nam sie znalezc tutaj hosta wiec spimy w samochodzie kawalek za miastem. W oczekiwaniu na Lise, czytamy, biegamy, plywamy, chodzimy na silke, do sauny (3,5$ kosztuje wejscie do wielkiego kompleksu rekreacyjnego) I do kina. I tak kolene 3 dni. Wreszcie Lisa doplywa do miejscowosci Skygway, 180km od Whitehorse, a ze nie mamy za wiele do roboty to postanowilismy po nie pojechac.
Tym razem na granicy bez problemow. Niestety przebijamy opone I nastepnego dnia rano mamy zupelnego flaka. Okazuje sie ze zapasowa tez sflaczala. Staczamy sie kilka kilometrow I natrafiamy na policje ktora ochoczo zawozi mnie na stacje (jako wieznia, z tylu) z opona do naprawy, a potem z powrotem. Strasznie mili ludzie mieszkaja na Alasce.
Juz w trojke wracamy do Whitehorse. Wynajmujemy canoe, kupujemy zarcie na najblizsze 10 dni i jutro zaczynamy splyw. Wreszcie jakas akcja. Bede nadawal SPOTem wiec kto chce moze nas sledzic.
Zdjec tylko kilka, bo jakos sie przyzwyczailismy do krajobrazu.
Pozdrawiam I wracam za ok 9 dni.

11 czerwca 2010

Ghost town Kennecott


Pierwsze 3 dni po zejsciu z Denali wspominam jako bezustanne jedzenie. Od rana do wieczora kupujemy wszystko na co mamy ochote. Coz za wspaniale uczucie! Hamburgery, lody, kanpki, slodycze, miesa, wazywa, owoce I duuuuzzzooo coca-coli. Wydaje mi sie ze udalo nam sie w wiekszosci odzyskac dawna wage.
Po dniu nic nie robienia w Taalketnie wracamy do Anchorage do garazu naszego bylego hosta nicka. Tego samego wieczora spotkykamy sie z byczkami z ameryczki, ktorzy nie dosc ze funduja cale jedzenie I impreze to upewniaja nas ze napewno zalatwia nam prace jak juz dojedziemy do Waszyngtonu. Amerykanie sa naprawde niesamowici.
Nastepnego dnia Lisa jedzie juz do Seward, bo zalatwila sobie przeprowadzke zaglowki do stolicy Alaski, Juno I ma tam doplynac za 6 dni. My w tm czasie ruszamy powoli ladem I spotkykamy sie razem w Haines.
Kolejny dzien nic nie robienia w Anchorage. Tylko jedzenie no I jeszcze wybralismy sie do kina na calkiem niezly Prince of Persia. Potem zmieniamy opone w samochodzie,bo jest ponoc w fatalnym stanie (45$ czyli nie tak zle), kupujemy jedzenie na droge I przewodnik po Kanadzie, ktora zapowiada sie naprwde niezle.
Pierwszy pukt na drodze, miasteczko McCarthy I opuszczone kopalnie miedzi w Kennicott. Po drodze jednak natrafiamy na firme ktora organizuje niedrogie raftingi na rzece klasy IV (czyli juz calkiem ostro) wiec stwierdzamy ze trzeba sprobowac. Nocujemy po raz pierwszy komfortowo w samochodzie I rano juz jestesmy na rzece. Razem z nam plynie wesola amerykanska rodzinka. Kazdy dostaje dry-suit, butki I rekawiczki, ale I tak przez dlugi czas jest przerazliwie zimno. Wedlug goscia woda wyplywajaca z lodowca ma -1 stopien bo jest pod cisnieniem (czy to mozliwe?:) I “ociepla” sie po pewym czasie do jakis 5 stopni. Rafting trwal ponad 2 h z czego wiekszosc to ciagle rapidy czasem bardzo brutalne, ale nie na tyle zeby wywolac w nas adrenaline;) najlepsze bylo jak wskoczylismy do tej wody I plynelismy z nurtem obok raftu. Jedyna nieoslonieta czesc ciala, glowa, po kontakcie z woda sprawiala wrazenie naklowanej tysiacm igiel. Fajna sprawa. Zdjec nie mamy bo drogie, musicie wierzyc na slowo ze zabawa byla przednia:)

Do McCarthy dojechac mozna tylko 60milowa droga szutrowa. Postanawiamy wiec zostawic samochod I lapac stopa co udaje nam sie po 5min. Dwie babeczki okazaly sie miec polskie korzenie I opowiadaly nam swoje perypetie z proba znalezienia pochodzenia nazwiska Truskawski. W samym McCarthy zyl zreszta byly gornik Tony Zak, ktory byl tak naprwde Antonim Żakiem. Zmarl calkiem niedawno zostawiajac swoj dom dla spolecznosci miasteczka.
McCarthy to kilka domow na krzyz, wczesniej bylo to miejsce gdzie gornicy schodzili sie bawic. Byla dzelnica czerwonych latarni I Saloon ktory zachowal sie do dzis. Ogolnie super klimat. Na noc przechdzimy do oddalonego o 6km Kennecott. Rozbijamy namiot na granicy moreny. Z jednej strony widok na ogromny lodowiec I gory na horyzoncie, z drugiej ruiny kopalni poczatku XX wieku.

Rano pada wiec wychodzimy na hiking dopier po 12. Celem jest polozona 1000m wyzej kopalnia Bonanza, pierwsza w regionie. Dopiero 100m przed widzimy przez mgle zawalone budynki kopalni. Idealne miejsce na nakrecenie filmu u duchach. W powietrzu wisi cos zlowrogiego. Ciezko sobie wyobrazic jak ludzie musieli tu pracowac w zimie. W drodze na dol lapia mnie zapomniane juz skurcze. Niestety na tyle mocne ze nie musze sie zatrzymywac I rozciagac co kilka metrow. Mam powaznie dosc tez przypadlosci, a w perspektywnie jakis zawodow nie wyglada to kolorowo.

Wykonczony dochodze na dol, a potem stopem wracamy do McCarthy. Znow w Grand Saloon, ja spie na stole (ze zmeczenia), Beno czyta Into Thin Air, Ronego Kaukauera. Nigdzie nam sie nie spieszy. Oboje stwierdzilismy ze po zejsciu z Denali jestesmy po prostu szczesliwi I w najblizszym czasie nic tego nie zmieni:)

4 czerwca 2010

Na PIKU DENALI!!!

Tradycjnie filmik ze szczytu:)

Trawers Denali

"Panie i Panowie, na pokladzie autobusu mamy dzisiaj dwoch wspinaczy z Polski, ktorzy weszli na Denali do samego SZCZYTU, a potem zeszli cala trase az tutaj. Naleza im sie oklaski", potem bylo duzo "wow" i gromnkie brawa. Takim powitaniem przyjeli nas amerykanscy turysci w autobusie zmierzajacym do wylotu bram parku narodowego Denali. Tak tez zakonczyla sie nasza wyprawa, ktora moge bez problemu nazwac najniebezpieczniejsza wyprawa mojego zycia.
Stracilismy lapawice, dwie butelki nalegene (w tym jedna do sikania, ktora musielismy zastapic termosem), kijki, kilka skarpetek a przedewszystkm skore z nosow, warg, twarzy i cala mase nerwow.
Pierwsze 10 dni w drodze na szczyt nie zapowiadalo ze czeka nas cos wiec niz mila wspinaczka w doborowym towarzystwie. Polaczylismy sie w 6scio osobowa, nieoficjalna grupe z dwoma anglikami oraz dwoma amerykaninai oraz ich dmuchana lala, Molly Tucker, ktora bez watpienia byla najbardziej fotografowana alpinistka na gorze. Bylo duzo, zaskakujaco dobrego jedzenia (odkrylismy przepyszne liofilizaty Mountain House oraz beef jerky), fajna muzyka z Ipoda lub nakrecanego na korbke radia, a nadewszystko wspaniala pogoda, ktora otrzymala sie do szczytu.Byly doskonale humory, duzo sily, nowe znajomosci, plany (praca na traktorze w stanie Waszyngton oraz Everest w 2012 roku), byly polskie ekipy, byly ekstra zdjecia i pozytywna atmosfera. Do szczytu. Atak szczytowy byl ekspresowy i weszlismy na szczyt w towarzystwie gwiazdy reality show Byond the limit kanlu Discovery. Byly zdjecia na szczycie z dmuchana lala amerykanow, byly smiechy, radosc i potem zejscie juz w gorszej pogodzie....
Nie na darmo mowi sie ze wiekoszc wypadkow zdarza sie w zejsciu. Nie inaczej bylo i tym razem. Tyle ze my kazdego dnia zejscia mielismy "wypadek" i tylko los (i doswiadczenie) pozwalalo nam wyjsc calo z opresji. Pierwszy dzien powrotu: w zamieci snieznej wpadam do bezdennej szczeliny, odmarazaja nam obu palce (bable do tej pory) i w trakcie powrotu na powierzchnie prawie spada mi uprzaz. walcze 2 godziny zeby sie wydostac. noc posrodku lodowca, dygocac z zimna. Drugi dzien: na stromym trawersie prawie gubimy namiot, na ostrej jak brzytwa grani Karstensz schodzimy na dol z dusza na ramieniu, nocujemy w pieknym obozie pod wiszacy serakiem. Trzeci dzien: zalamanie pogody, zupenie nic nie widac przez caly dzien. czwarty dzen: przedzieramy sie przez bariere serakow do lodowca. przechodzimy przez great icefall z szarganymi nerwami kiedy trasa prowadzi przez metrowej szerokosci, trzymajace sie na slowo honoru mosty sniezne nad ogromymi szczelinami. kilka razy wykonujemy skoki z czekanmi przez szczeline niczym zywcem zabrane z filmu "vertical limit". przechodzimy icefall doslowienie lutem szczescia. myslelismy ze sie po prostu nie da. piaty dzien: lower icefall znowu z ogromymi szczelinami i tymi mniejszymi zamskowanymi niczym pole minowe. odcinek 300m przechodzimy w godzine co chwile wpadajac po pas do szczelin. dochodzimy do moreny. przekraczamy rzeki zalewajac buty ktore sa juz mokre do samego konca tworzac ogromne odciski. dochodzimy do konca lodowca, Przeleczy McGongall, cieszac sie ze jest juz bezpiecznie... szosty dzien: idziemy prawie 50km w deszczu bez mapy, waziutka sciezka , jedyna na przestrzeni kiludziesieciu kilometrow. zupelna pustka, tylko slady losi i niedziwiedzi. pod koniec dnia przekrazamy rzeke, Bena porywa prad i z calym plecakiem wpada do wody. siodmy dzien: niby ostatnie kilomtry, ale gubimy sciezke i przez tundro/tajge z krzakami do pasa, po bagnach, przewalonych konarach drzew i milionem komarow brmiemy kilka kilometrow w koncu cudem odnajdujemy sciezke. a potem juz kulejac dochodzimy do drogi szutrowej, uscikujemy sobie dlon i w koncu gora nam odpuszcza. lapiemy stopa, a potem darmowy autobus do bram parku. slyszymy gromkie brawa...

W tym sezonie jestesmy jedyna ekipa ktora przeszla trawers Denali, moliwe ze dopiero drugimi polakami wogle po niesamowitym samotnym trawersie Marka Klonowskiego. Nie bede ukrywal ze jestesmy szczesliwi ze do juz naprawde koniec i nawet czujemy sie troche dumni ze mimo tych wszystkich przeciwnosci dotarlismy do konca. W sumie nie mielismy innego wyjscia. Bylo niebezpiecznie, ale w gruncie rzeczy caly czas zachowalismy zimna krew i wspieralismy sie wzajemnie. Zebralismy ogromne doswiadzenie i jestem pewny ze teraz jestesmy juz gotowi na wszystko.
To byla prawdziwa, gorska przygoda ktora jeszcze dlugo bedziemy wspominac.

Dziekuje wszystkim za komentarze, smsy, wsparcie mentalne. Bardzo sie nam przydalo. postaram sie odpisac kazdemu jak zjem tylko dostatecznie duzo hamburgerow i czekolady az wroce do stanu z przed wyprawy:)

Wkrotce fotorelacja, a prawdziwa relacje pewnie napisze  za jakis czas do jakiegos magazynu, bo mysle ze chyba warto gdzies opublikowac nasze zmagania:)

Pozdrawiam serdecznie i ide troche odpoczac i zjesc moze steka