16 stycznia 2013

Broad Peak 2013

Chciałem napisać coś więcej. o przygotowaniach, o treningu i o wielkich znakach zapytania, ale po prostu nie było kiedy. Czas uciekł przez palce i teraz jestem już w Skardu w samym centrum Karakorum...
Jestem tu i nie mogę w to uwierzyć. Jestem uczestnikiem zimowej wyprawy Polskiego Związku Himalaizmu. To jest coś o czym marzyłem odkąd pamiętam, ale tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że może się to spełnić. I teraz jestem tu, jakby nigdy nic żartując sobie przy stole z Krzyśkiem Wielickim, gościem który jest dla mnie bohaterem. Czuje się tak jakbym był jakimś młodym gitarzysta z początkującego zespołu i zagrał razem z Mickiem Jaggerem i rolling stonesami na pełnym stadionie Wemblay. to chyba dobre porównie:)

Jutro ruszamy w góry. Kolejna, ale naprawdę wyjątkowa wyprawa życia. Trzymajcie kciuki,bo jest okazja napisać kolejny rozdział historii himalaizmu.  Ale by było...

16 grudnia 2012

400km na lody


W ramach treningu do zbliżającej się "wyprawy życia" ruszyłem wraz z Raszem i dwoma Agnieszkami na poszukiwanie lodów nadających się do dziabania. Mieszkając w Poznaniu jest to nie lada wyzwanie, bo w najbliższe góry jest 5h jazdy samochodem, a lodospady tworzą się tylko w kilku miejscach w Karkonoszach i dobre warunki do wspinania w lodzie nie trwają długo. Topo znaleźliśmy tutaj: http://izerskielodospady.blogspot.com/ oraz w GÓRAch nr 200-201 ze stycznia 2011

Wyjechaliśmy w sobotę w nocy mimo, że prognoza sugerowała odwilż. Licząc na łut szczęścia po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do kamieniołomu w Oldrichovie w Czechach, kilkanaście kilometrów od Świeradowa Zdroju. Padający deszcz i dodatnia temperatura sugerowały, że nie mamy czego szukać. Ostatecznie po ostatnich opadach zachowała się kilku centymetrowa polewa lodowana którą namiętnie eksploatowaliśmy. Efektem było zrobienie dwóch dróg i jednego wariantu w szanowanym powszechnie stylu TR ;) Dla Rafała i Agi było to pierwsze zetknięcie z lodem i dziabkami. Trzeba przyznać, że jak na te warunki radzili sobie znakomicie:)

Po południu ruszyliśmy na pierwsze w tym sezonie (dla mnie pewnie ostatnie) biegówki w Jakuszycach. Forma ok, ale trzeba się przestawić na nowy rodzaj wysiłku. Spotkaliśmy też Łasucha i Marcina z którymi prawdopodobnie stworzymy nowy dream team rajdów przygodowych, ale to na razie inna historia...;)

Tyle wrażeń z jednej niedzieli i pomyśleć że 12h spędziliśmy w samochodzie:)

15 października 2012

Lycian Challenge part II


...Ruchy robią się wolniejsze. Jest zimno, cali przemokliśmy do suchej nitki. Jesteśmy przekonani, że na punkcie czeka nas ognisko i ogrzewanie się do woli. to nas motywuje do szybszego pedałowania. Niestety. Ognia brak, chociaż coś się tli, tak jakby dopiero zostało dogaszone. Byli tu Czesi! Wpadamy w klasyczną telepę. Łasuch wpada na idealny pomysł, żeby przebrać się w pianki, które tutaj na nas czekają. Wspólnymi siłami rozpalamy ognisko i zaczynamy dochodzić do siebie.

Zamulamy konkretnie, ale na mokro ciężko nam się ruszyć z miejsca. W końcu jakoś się zbieramy na kolejny trekking z zadaniami specjalnymi w postaci krótkiego canyoningu „na sucho” i zjazdu w czeluść wzdłuż wyschniętego wodospadu. Idzie nam wyjątkowo sprawnie napieramy żwawo mimo środka nocy jednak powoli każdy zaczyna odpływać. Łasuch zaczyna coś gadać na temat wstawiania drzwi lewych albo prawych oraz tajemnej recepturze „siedem talerzy”, Aga wszędzie widzi maski a na ziemi igliwie układa się w postacie z kreskówek. Do tej pory twierdzi, że nie były to zwidy tylko naprawdę tam były kreskówki. Kuba idzie na autopilocie, ja mimo początkowego nabuzowania energią zaczynam odpływać i gdzieś ucieka mi część drogi i tylko mówię Łasuchowi żeby mnie obudził jak dojdziemy do skrzyżowania. Ostatecznie do rzeki dochodzimy wyjątkowo sprawnie. Zgodnie stwierdzamy, że czas na 40minutową drzemkę.

Wstajemy razem ze słońcem. Z 12km kajaka , jakieś 5 trzeba go ciągną przez skały, bo poziom wody nie pozwala na spływ. Stopy Kuby zamieniły się w gąbczastą masę i większość ciągnięcia przypadło na mnie co dosyć ostro daje mi w kość. Mimo tego etap jest bardzo urokliwy, a rzeka z kilometra na kilometr zmienia oblicze. Raz nawet wpadamy w wir przed malutkim wodospadem. Do kolejnych rowerów docieramy po dobrych kilku godzinach. Kilka minut suszenia, po stojących rowerach widzimy, że wszystkie zespoły nadal w grze, więc nie ma się co obijać. Jasne jest też, że nie mamy szans na zebranie wszystkich punktów. Zaczyna się strategia i wyliczanie, które punkty zebrać, a które odpuścić. Wybieramy szybki wariant asfaltem. Tym razem pogoda iście piekielna. Duszno, gorąca a drogą standardowo pod górę. Jedziemy już ponad godzinę doliną i coś zaczyna się nie zgadzać. Może dlatego, że jesteśmy nie w tej dolinie co trzeba... kur....a! Wracamy te kilkanaście kilometrów na dół i staramy się zapomnieć to tym fatalnym błędzie. Ciśniemy asfaltem dalej na oślep do kolejnej doliny. Jedziemy i jedziemy. Zaczyna się jakieś miasto, którego nie ma na mapie. Coś tu nie gra. Robimy postój na piwo i kiełbasę z bułką. Lokalsi twierdzą, że jesteśmy w Fethiye, ale to nie ma sensu bo to 10km nie w te stronę co powinniśmy... kur...a! Byliśmy w dobrej dolinie, raptem 200 metrów od punktu, tylko patrzeliśmy za inną. 20 km podjazdu w plecy. Przy tej pogodzie i tempie daje nam to prawie 4 godziny straty.

 Morale siadają zupełnie. Cała walka na nic. Na szczęście jest Aga, której motywacja nie zna granic i która w kryzysach znajduje siłę. Zbiera nas wszystkich do kupy i nadje tempo na rowerze, chociaż wyraźnie już nam łyda nie zapodaje. Wracamy z powrotem do punktu wyjścia. Jest punkt. Jest i kolejny. Niestety szczęście nas opuszcza razem z drogą, która powinna być a jej nie ma. Przedzieramy się z rowerami na plecach przez stromy kilkuset metrowy grzbiet góry. Tracimy kolejne godziny. Jest jakaś droga, kierunek się z grubsza zgadza, jedziemy. Na kolejnym punkcie łapie nas nocka. Zgodnie stwierdzamy, że próba znalezienia kolejnych punktów może nas zupełnie zgubić więc tniemy asfaltem naokoło do strefy zmian. Trzecia nocka atakuje z potrójną siłą. Po wjechaniu w skały docieramy w końcu do przepaku. Kilkanaście minut za nami francuzi. Odrobili stratę, zresztą nie ma się czemu dziwić. I tak dobrze, że nie jesteśmy na końcu stawki. Kładziemy się spać na dywanach starego meczetu. 30 min zamienia się w 1h 30. Zaspaliśmy i właściwie cudem orientujemy się, że budzik nie zadzwonił!

Nie wiadomo czym zmotywowani ruszamy w pogoń za francuzami, których dopadamy po kilkunastu minutach truchtu. Ledwo idą:) Przyspieszamy, żeby ich psychicznie zniszczyć i już do końca zawodów ich nie spotykamy. Z bólem serca omijamy nocny Canyoning i lądujemy na imponującym zadaniu linowym. Lina przewieszona jest 100 metrów nad dnem kanionu, a po drugiej stronie punkt do zgarnięcia. Zero obsługi i zero gwarancji, że lina wisi poprawnie. Testujemy na własnej skórze, a palące mięśnie rąk uświadamiają nam, że przejście na drugą stronę to wcale nie takie łatwe zadanie. Potem już tylko długi zbieg nad brzeg morza z nieplanowaną 8 minutową drzemką nad rzeką. Na chwile dołącza do nas Piotrek i razem docieramy nad brzeg klifu. Wreszcie spotykamy Czechów. Mają wszystkie punkty, także nie mamy szans ich dogonić. To jednak trochę inna liga. Teraz czaka nas zjazd na linie prosto do wody, 1000m pływania z całym ekwipunkiem na wyspę przy której czekają na nas kajaki morskie - ostatni etap. Kuba nauczony doświadczeniem z Finladii zaopatrzył się w dmuchany materac, którym przepłynął morze niczym wakacyjny plażowicz;) Kajaki full profeska ze sterem dają nam sporo radości. Musimy tylko odpędzać sleepmonstera wymyślnymi grami słownymi i piosenkami oraz ciągłym polewaniem się ciepłą morską wodą. Zbieramy dodatkowe 4 punkty w tym jeden z jaskini morskiej pełnym nietoperzy. Decydujemy się na szybszy powrót mijając po drodze zacumowane luksusowe jazdy w prawie każdej z licznych tutaj lagun i urokliwych zatoczek. W końcu na horyzoncie pojawia się plaża w Gocku gdzie zostawiamy kajaki i ledwo truchtając przekraczamy linię mety po 75 godzinach i 9 minutach od startu zajmując zaskakująco II miejsce. Okazuje się, że kolejne zespołu mają 5 punktów mniej niż my, więc nie potrzebnie się spieszyliśmy...;)

Prysznic, kebab, odbiór przepaków, bankiet, piwo, jedzenie,dużo jedzenia, private transport do Antalii od razu lot i o 7 rano meldujemy się niczym żywe trupy w Poznaniu.
Teraz tylko jeść i spać, jeść i spać, jeść, spać...

Dzięki chłopakom za wspólną walkę i Adze za bezdenne pokłady motywacji. To była jedna z tych przygód na którą długo czekaliśmy i trzeba przyznać, że „odwaliliśmy kawał naprawdę dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty” ;)

14 października 2012

Lycian Challenge part I



„Tomek!”. „Spoko”. „Tomek, tomek!”. „Spoko, spoko”. „Tomek,tomek”, „Spoko,spoko”. „Tomek”. „...”. JEBS! Zjazd na rowerze. Łasuch krzycząc do mnie co chwile próbował podtrzymać mnie na jawie. Niestety brak snu nie da się tak łatwo opanować. W końcu z impetem wjeżdżam w skały ograniczające drogę (z drugiej strony przepaść) co stawia mnie chwilowo na nogi. To już trzecia nocka tureckiego rajdu przygodowego Lycian Challenge. Bardzo przygodowego rajdu.

Do Turcji jedziemy przypadkiem w barwach adidas Terrex Team Poland. Przypadkiem, bo Magda i Krzysiek Dołęgowscy z powodu „zmęczenia materiału” odpuszczają, proponując nam start. Decyzja nie była trudna, bo zarówno dla mnie jak i dla Agi start w zagranicznym rajdzie ekspedycyjnym to wieloletnie marzenie. Szybki zakup pianki, brakującego sprzętu, paczka z ubraniami od adidasa, szukanie taniego lotu last minute (dzięki Justyna) i już siedzimy w samolocie czekając na rozwój wydarzeń.

Bazą tegorocznego rajdu jest Gocek – mała mieścina leżąca nad brzegiem morza śródziemnego. Po sezonie cicha i spokojna, tylko zaparkowane luksusowe jachty przy brzegu świadczą, że nadal jest to turystyczny kurort. Z Aga dostajemy się tutaj z Antali z trzema przesiadkami autobusowymi. Chłopaki - Kuba , Łasuch oraz naczelny fotograf, Piotrek Dymus dolatują nocą do pobliskiego Dalamanu.
Kolejne 2 dni to zupełny chillout wliczając w to taplanie się w basenie, zakupy pamiątek, zajadanie się prawdziwym tureckim kebabem, a w międzyczasie zdawanie sprzętu, odebranie nadajników SPOT i nie mająca sensu odprawa po turecko-angielsku, która wprowadziła więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Ah, no i dostaliśmy mapy.

Mapa na Lycian Chellenge to osobna historia. Ksero, ksera kolorowej mapy topograficznej w skali 1:25000. Wydawało by się, że super bo dokładna, ale jak mamy 5 arkuszy metr na dwa wydrukowanym na zwykłym papierze,który rozpada się przy najmniejszym kontakcie z wodą to już robi się problem. W dodatku punkty nanosi się na podstawie koordynatów UTM, które dostaje się 3h przed startem. Potem okazuje się, że jednak koordynaty różnią się nawet o kilkaset metrów od położenia punktów, więc na nałożenie właściwych miejsc pozostaje 5 min przed startem na podstawie mapy wzorcowej. Zaklejenie mapy, pocięcie jej na odpowiednie kawałki i ochrona przed deszczem czy nawet kroplami potu to ukryta dyscyplina tego rajdu:)

W końcu upragniony dzień startu. Okazuje się, że nasze skrupulatnie przygotowane przepaki nie mają sensu, bo owszem są dwa przepaki na całej 350km trasie, ale można mieć tylko dwie torby, które są przenoszone z jednego miejsca na drugie, więc żadnej taktyki tutaj nie ma. Wszystko co się może przypadać „na potem” , całe jedzenie i picie ląduje w przepaku byle to wszystko upchnąć. W praktyce na plecach nosi się większość dobytku wliczając pianki, sprzęt do zadań linowych, buty na zmianę i zestaw ciepłych ubrań. Trochę to waży, ale biegać tzw. „świńskim truchtem” się da;)

Start się z lekka opóźnia przez panikę wywołaną mapą wzorcową, która umiejscawia punkty nie tam gdzie koordynaty wskazywały. Ostatecznie 11:20 ruszamy z impetem na etap pierwszy – city puzzle, czyli zabawowe zbieranie literek po całym miasteczku. Tempo średnie, ale czuć napięcie w powietrzu. Łasucha nawet coś siekło w plecach przed dobiegnięciem na jeden z punktów. Zaczyna się ciekawie...

Po 20min ruszamy na rower. Przed nami już jedni i drudzy czesi, równo z nami Turcy z tyłu  francuzi zaklejają jeszcze mapę i tną na kawałki A4i. Skwar straszny, a tempo jak to na początku mocne. Od razu ostro w górę. Przy pierwszym punkcie niebo się chmurzy, zaczyna padać. Mapa się rozmywa i rozpada mimo mapnika. Łapiemy gumę. Potem drugą. Czesi mają już 30min przewagi. Odjeżdżają nam francuzi i turcy. Lądujęmy na końcu. Łapiemy trzecią gumę, którą w błocie i deszczu już beznamiętnie zmieniamy. Nastroje trochę siadają. Pierwsze głupie błędy nawigacyjne. Mapa przestaje się zgadzać i brniemy w jakimś bezsensownym kierunku. Spotykamy na szczęście inne zespoły i wspólnymi siłami (oni mieli lepiej oklejone mapy) wychodzimy na dobry wariant. Mijają godziny i kolejne kilometry. Zapada noc i docieramy to punktu w opuszczonej wiosce. Akurat trafiamy na Piotrka, który twierdzi, że przed nami byli tylko Czesi z CZARu. Wydaje nam się to mało możliwe zważywszy na ilość wtop. Potem okazuje się, że nasze wtopy były wyjątkowo niewielkie w porównaniu z innymi zespołami. Zbliżając się do poranka docieramy do końca roweru i po krótkim ogrzaniu się przy ognisku ruszamy na trekking, który ma nas wprowadzić na 2400m n.p.m. , najwyższą górę w okolicy. Jest dosyć chłodno i zestaw długi + krótki rękaw plus gore-tex działa jedynie przy chyżym poruszaniu się.
Góry zupełnie dzikie. Trzeba wybierać drogę przez wyschnięte koryta rzek i kaniony lub liczyć na jakąś przypadkową ścieżkę wydeptaną przez pasterzy. Przekroczenie gór „na azymut” to naprawdę przygoda sama w sobie tym bardziej jak do pokonania jest 30km i nie widać właściwie celu. Wyłania się dopiero wraz ze wschodem słońca i wydaje się tak bardzo daleko i wysoko...
Co jakiś czas oglądamy się za siebie, ale mimo rozległego terenu nie widzimy za sobą żadnych zespołów. Ze szczytu schodzimy „na szagę” przez kolczaste zarośla i skały do doliny i pierwszego przepaku na którym czeka zrobiony przez Agę makaron z kurczakiem oraz wymarzona Coca-cola. Lekko rozleniwieni ruszamy na dalszą część trekkingu. Ogromny płaskowyż skalny z pojedyńczymi sosnami i chatkami „na końcu świata” z uśmiechniętymi turczynkami zapraszającymi na „czaj”. Super klimat. Staramy się truchtać w dół i po płaskim. Czeka nas jeszcze przeprawa przez góry z kilkoma niespodziewanymi odcinkami skalnymi. W Polsce byłoby tu kilkanaście szlaków turystycznych i „orla perć” , tutaj nie ma kompletnie nic. Nawet najmniejszej ścieżki. Do doliny schodzimy przez kanion wyschniętej rzeki. Zaczyna padać. Do kolejnych rowerów docieramy już w kompletnej zlewie. Czeka nas 15km zjazdu, który w słońcu byłby radosna zabawą, ale w deszczu i na błotnistym szutrze zamienia się w walkę o życie i zdrętwiałe stopy. Wjeżdżamy w dolinę, która kompletnie nas zaskakuje. Wielkie, wapienne ściany ograniczają wąwóz tworząc jego 300 metrowe pionowe ściany. Takie miejsce umiejscowiłbym raczej gdzieś w Tajlandi. W dodatku jedna tylko droga, która po drugiej stronie doliny wije się kilkunastoma serpentynami do góry niczym norweska Droga Troli. Trzeba tamtędy podjechać... Zaczyna się burza. Pioruny walą nad nami co kilka minut. Robi się stresująca atmosfera spotęgowana histerią Agi, że „zginiemy w jakiejś pieprzonej Turcji”. Zapada drugi zmrok, nadchodzi SLEEPMONSTER...  cdn.

p.s. Wszystkie fotki made by Piotrek Dymus

15 września 2012

Filar Gervasuttiego



Są takie momenty, że wszystko wydaje się być przeciwne do podjętej wcześniej decyzji. Pogada się psuje. Dzień krótki. Tempo słabe. Do tego Damianowi spadł kask. Urobiliśmy już 8 wyciągów, jesteśmy przygotowani na biwak, ale czuje jednak, że nie powinniśmy się dalej pchać. Wycof. Nie zdarza mi się często, ale nie można lekceważyć „intuicji”. Cokolwiek to znaczy.

Tym razem wyjazd w Alpy miał być szybki. Jeden cel -wielki klasyk masywu Mont Blanc - filar Gervasutiego. Nieśmiertelną Toyotą ruszyłem z Poznania zbierając chłopaków z Wrocka - Damiana z którym byłem na Cassinie oraz Kubę który akurat szukał transportu do „szamoniowa” ) .Po jeździe bez przerwy lądujemy w środku nocy na parkingu w Chamonix.

Kolejny dzień ogarniamy brakujące zakupy jedzeniowe, szwędamy się po mieście jak po krupówkach gapiąc się w witryny i zaglądamy do biura przewodników dowiedzieć się coś o warunkach w górach. Nie wygląda dobrze. Ponoć bardzo zimno jak na wrzesień i dużo śniegu. Zważywszy, że liczyliśmy na słoneczne wspinanie w czerwonym granicie to trochę nas to zmartwiło. Pod wieczór bierzemy ostatnią kolejkę na Auguille du Midi i przy zapadających ciemnościach rozbijamy namiot na lodowcu poniżej schroniska Cosmique. Akurat helikopter ratuje jakiegoś zabłąkanego wspinacza, który źle skończył drogę Rebufatta na południowej ścianie Midi. Jutro chcemy sami ją sprawdzić.

Noc zaskakująco bez żadnych problemów, mimo że z reguły po tak szybkiej wizycie na tej wysokości, głowa pęka mi z bólu. Idziemy na rekonesans pod ścianę południowo-wschodnią Mont Blanc du Tacul. Główna ścieżka w dolinie nawet wydeptana, ale podejście pod sam filar musimy torować. Ściana robi wrażenie, ale okazuje się, że wcale nie jest zawalona śniegiem. Wręcz przeciwnie. Budzi to nasze nadzieje. Wielką szczelinę omijamy prawą stroną w przeciwieństwie do schematu Biszona, który zeskanowaliśmy sobie z „GÓR”. Wejście w drogę jest dużo niżej niż wszystkie stare schematy Pioli i inne opisy które znalazłem. Wyraźnie widać po szarych skałach, że lodowiec obniżył się o dobre 60-80 metrów! Początek drogi wygląda hardo, ale wydaje się, że można obejść go kawałek po lewej kuluarem ,a potem półkami do pierwszego stanowiska. Wracamy około 14 do namiotu i szybko próbujemy wbić się na wspomnianego Rebufatta. Droga wygląda pięknie. Start również kilka metrów niżej niż wskazują topo. Po godzinie walki Damian wycofuje się nie mogąc znaleźć dojścia do pierwszego stanu... potem okazuje się, że mała półka i rysa była niewidoczna zaraz za przełamaniem ściany. Szkoda.
Wieczorem dochodzi Kuba z partnerem i namawiamy ich na wspólny wspin na Gervasuttim.

Czasem mam takie uczucie, że nie powinienem czegoś robić mimo że właściwie nie ma ku temu przesłanek. Rzadko mi się to zdarza, ale jednak ciężko pozbyć się tego uczucia. Obudziliśmy się chyba o 5 rano i od samego początku towarzyszyło mi to uczucie. Póki nie ma powodów postanowiłem się nie przejmować i wbić w ścianę mimo to.
Jest bardzo zimno, chociaż słońce wyszło już zza horyzontu. Zaczynamy trochę za późno tym bardziej jak na wrzesień. Obchodzimy dolne trudności naszym wariantem. Pierwsze 3 wyciągi bierze Damian, kolejne ja i tak na zmianę. Z ciężkim plecakiem na drugiego wspina mi się fatalnie. Czwórkowe trudności wymagają większego skupienia niż zwykle. Chłopaki zawracają po pierwszym wyciągu. Trzeci wyciąg zaczyna się krótkim trawersem do płytkiego komino-zacięcia. Damian bierze blok, a ja na drugiego również nie daje rady przejść tego miejsca w ciągu. Kurde co jest? Raptem V, może V+ a tu takie jaja. Potem łatwiej, idziemy częściowo filarem mijając płaty śniegu, aż do ewidentnego zacięcia idącego po lewej stronie filara. Na jednym ze stanowisk Damian próbuje zdjąć buffa i spada mu kask, lekko zsuwając się z półki leci do podstawy ściany. To jest chyba ten ewidentny znak do odwrotu.
Wspinamy się jeszcze dwa wyciągi do przewinięcia na drugą, ciemniejszą stronę filara. Nie wygląda nawet źle, ale godzina na zegarku ostudza nasz zapał. Czasem trzeba dać za wygraną, szczególnie jak „wszystkie znaki na niebie i ziemi” już wyraźnie wskazują w którą stroną trzeba iść. Wycof.
dolna część drogi. zaznaczone pierwsze 3 stanowiska
Szybkimi zjazdami docieramy do podstawy ściany. Kask Damiana, który leży wprost pod naszymi nogami chyba tylko czekał na znalezienie. Zawsze szuka się jakiegoś potwierdzenia decyzji i czasem nawet takie absurdalne rzeczy jak leżący na ziemi kask jest dla mnie tym potwierdzeniem.
Nie dowiem się już czy był sens się wspinać dalej czy nie, ale wiem, że na Gervasuttiego trzeba wrócić. I trzeba go zrobić w jeden długi letni dzień.

Kolejnego dnia schodzimy i od razu ruszamy w podróż powrotną do Poznania. Chciałoby się napisać - wyjazd nieudany. Ciężko znaleźć pozytywy, ale już nie jeden mądry powiedział, że uczymy się na własnych błędach. Ostatecznie zdobyliśmy cenne doświadczenie, nic nam się nie stało i jednak lepiej spędzić weekend marznąć pod namiotem w Alpach niż z piwem w ręku i dziewczyną u boku. Czyż nie? ;)