15 września 2012

Filar Gervasuttiego



Są takie momenty, że wszystko wydaje się być przeciwne do podjętej wcześniej decyzji. Pogada się psuje. Dzień krótki. Tempo słabe. Do tego Damianowi spadł kask. Urobiliśmy już 8 wyciągów, jesteśmy przygotowani na biwak, ale czuje jednak, że nie powinniśmy się dalej pchać. Wycof. Nie zdarza mi się często, ale nie można lekceważyć „intuicji”. Cokolwiek to znaczy.

Tym razem wyjazd w Alpy miał być szybki. Jeden cel -wielki klasyk masywu Mont Blanc - filar Gervasutiego. Nieśmiertelną Toyotą ruszyłem z Poznania zbierając chłopaków z Wrocka - Damiana z którym byłem na Cassinie oraz Kubę który akurat szukał transportu do „szamoniowa” ) .Po jeździe bez przerwy lądujemy w środku nocy na parkingu w Chamonix.

Kolejny dzień ogarniamy brakujące zakupy jedzeniowe, szwędamy się po mieście jak po krupówkach gapiąc się w witryny i zaglądamy do biura przewodników dowiedzieć się coś o warunkach w górach. Nie wygląda dobrze. Ponoć bardzo zimno jak na wrzesień i dużo śniegu. Zważywszy, że liczyliśmy na słoneczne wspinanie w czerwonym granicie to trochę nas to zmartwiło. Pod wieczór bierzemy ostatnią kolejkę na Auguille du Midi i przy zapadających ciemnościach rozbijamy namiot na lodowcu poniżej schroniska Cosmique. Akurat helikopter ratuje jakiegoś zabłąkanego wspinacza, który źle skończył drogę Rebufatta na południowej ścianie Midi. Jutro chcemy sami ją sprawdzić.

Noc zaskakująco bez żadnych problemów, mimo że z reguły po tak szybkiej wizycie na tej wysokości, głowa pęka mi z bólu. Idziemy na rekonesans pod ścianę południowo-wschodnią Mont Blanc du Tacul. Główna ścieżka w dolinie nawet wydeptana, ale podejście pod sam filar musimy torować. Ściana robi wrażenie, ale okazuje się, że wcale nie jest zawalona śniegiem. Wręcz przeciwnie. Budzi to nasze nadzieje. Wielką szczelinę omijamy prawą stroną w przeciwieństwie do schematu Biszona, który zeskanowaliśmy sobie z „GÓR”. Wejście w drogę jest dużo niżej niż wszystkie stare schematy Pioli i inne opisy które znalazłem. Wyraźnie widać po szarych skałach, że lodowiec obniżył się o dobre 60-80 metrów! Początek drogi wygląda hardo, ale wydaje się, że można obejść go kawałek po lewej kuluarem ,a potem półkami do pierwszego stanowiska. Wracamy około 14 do namiotu i szybko próbujemy wbić się na wspomnianego Rebufatta. Droga wygląda pięknie. Start również kilka metrów niżej niż wskazują topo. Po godzinie walki Damian wycofuje się nie mogąc znaleźć dojścia do pierwszego stanu... potem okazuje się, że mała półka i rysa była niewidoczna zaraz za przełamaniem ściany. Szkoda.
Wieczorem dochodzi Kuba z partnerem i namawiamy ich na wspólny wspin na Gervasuttim.

Czasem mam takie uczucie, że nie powinienem czegoś robić mimo że właściwie nie ma ku temu przesłanek. Rzadko mi się to zdarza, ale jednak ciężko pozbyć się tego uczucia. Obudziliśmy się chyba o 5 rano i od samego początku towarzyszyło mi to uczucie. Póki nie ma powodów postanowiłem się nie przejmować i wbić w ścianę mimo to.
Jest bardzo zimno, chociaż słońce wyszło już zza horyzontu. Zaczynamy trochę za późno tym bardziej jak na wrzesień. Obchodzimy dolne trudności naszym wariantem. Pierwsze 3 wyciągi bierze Damian, kolejne ja i tak na zmianę. Z ciężkim plecakiem na drugiego wspina mi się fatalnie. Czwórkowe trudności wymagają większego skupienia niż zwykle. Chłopaki zawracają po pierwszym wyciągu. Trzeci wyciąg zaczyna się krótkim trawersem do płytkiego komino-zacięcia. Damian bierze blok, a ja na drugiego również nie daje rady przejść tego miejsca w ciągu. Kurde co jest? Raptem V, może V+ a tu takie jaja. Potem łatwiej, idziemy częściowo filarem mijając płaty śniegu, aż do ewidentnego zacięcia idącego po lewej stronie filara. Na jednym ze stanowisk Damian próbuje zdjąć buffa i spada mu kask, lekko zsuwając się z półki leci do podstawy ściany. To jest chyba ten ewidentny znak do odwrotu.
Wspinamy się jeszcze dwa wyciągi do przewinięcia na drugą, ciemniejszą stronę filara. Nie wygląda nawet źle, ale godzina na zegarku ostudza nasz zapał. Czasem trzeba dać za wygraną, szczególnie jak „wszystkie znaki na niebie i ziemi” już wyraźnie wskazują w którą stroną trzeba iść. Wycof.
dolna część drogi. zaznaczone pierwsze 3 stanowiska
Szybkimi zjazdami docieramy do podstawy ściany. Kask Damiana, który leży wprost pod naszymi nogami chyba tylko czekał na znalezienie. Zawsze szuka się jakiegoś potwierdzenia decyzji i czasem nawet takie absurdalne rzeczy jak leżący na ziemi kask jest dla mnie tym potwierdzeniem.
Nie dowiem się już czy był sens się wspinać dalej czy nie, ale wiem, że na Gervasuttiego trzeba wrócić. I trzeba go zrobić w jeden długi letni dzień.

Kolejnego dnia schodzimy i od razu ruszamy w podróż powrotną do Poznania. Chciałoby się napisać - wyjazd nieudany. Ciężko znaleźć pozytywy, ale już nie jeden mądry powiedział, że uczymy się na własnych błędach. Ostatecznie zdobyliśmy cenne doświadczenie, nic nam się nie stało i jednak lepiej spędzić weekend marznąć pod namiotem w Alpach niż z piwem w ręku i dziewczyną u boku. Czyż nie? ;)

9 września 2012

7 dolin...

fot.Monika Strojny
100km. Taka ładna okrągła liczba. Zawsze kojarzyła mi się z wyzwaniem. Przejść 100km to jest coś. Przejść to non-stop to naprawdę trzeba samozaparcia. Przebiec 100km to już dla twardzieli. Ale ścigać się na 100km to nie mieści się w ramach sensu. Chciałbym napisać, że jestem w tej ostatniej kategori, ale to jeszcze nie mój czas...


Kilka lat temu ukończyłem słynny rajd pieszy na orientację na 100km Harpagan. Startuje w nim rok rocznie,a właściwie dwa razy w roku, prawie 1000 osób. Wówczas zakończyłem go w 17h zajmując 7 miejsce i pamiętam, że byłem z tego wyniku bardzo dumny. Lata mijają, ludzie trenują więcej,a miedzy nimi niejaki Maciek Więcek czy Michał Jędroszkowiak, którzy setki na orientację biegali co miesiąc często poniżej 12 h. W końcu ewolucja biegaczy w Polsce doprowadziła do ultramaratonów górskich na 100km. Od razu na czoło wysunął się Ultramaraton 7 dolin gdzie w szranki stają obecnie najlepsi ultrasi w Polsce i nie tylko. Nie jest to przypadek, bo do zgarnięcia za pierwsze miejsce jest 15 tysięcy polskich nowych złotych!
Pierwszy U7D przyciągnął zaledwie  kilkunastu zapaleńców. Rok później pojawia się już kilkuset i bieg wygrywa fenomenalny Jan Wydra, a wspomniany Michał Jędroszkowiak jest czwarty co wielu udowodnia że nie trzeba być maratończykiem czy profesjonalnie trenować, żeby liczyć się w walce o podium.
Rok temu wystartwała również Aga , która podobnie jak inne dziewczyny zupełnie się załatwiła.
W tym roku miało być wyjątkowo. Dużo więcej uczestników, wyższa stawka za wygraną i cała śmietanka ultrasów na starcie. Wszystkich gnębiło jedno pytanie "Czy Wydra wygra?" :)

Przebiegłem już 100km kiedyś w USA więc wiedziałem, że dystans to nie problem. Chodzi jak zawsze o czas. Założyłem, że złamanie 12h jest w moim zasięgu. Fakt, że nie trenowałem za wiele ostatnio (zresztą rzadko kiedy udaje mi się regularnie trenować) i taki czas może się wydawać trochę wyśrubowany. Ostatecznie założyłem standardową taktykę "pożyjemy, zobaczymy", albo raczej "pobiegniemy, zobaczymy"
W tym roku na starcie było sporo znajomych w tym liczna poznańska ekipa. Aga liczyła nawet po cichu, że załapie się na jedno z premiowanych miejsc.

Czas do startu minął szybko i ruszyliśmy z kopyta  jeszcze w nocy zaczynając całą zabawę w centrum Krynicy. Starałem się zacząć nie za szybko, chociaż zawsze mam ochotę gonić czołówkę z którą na moim poziomie na razie nie ma sensu się porównywać. Pierwszy podbieg i już stawka się mocno przerzedza. Mijam Michała Jędroszkowiaka, który o kijkach i ponoć z kontuzją podchodzi do góry. Potem zastanawiałem się po co startować z kontuzją, ale niektórzy chyba potrzebują takiej dawki energii jaką dostaje się tylko na zawodach niezależnie od stanu fizycznego. Zauważam, że ewidentnie na zbiegach mijam większość biegaczy i idzie mi to bardzo sprawnie, natomiast na podbiegach/podejściach jestem zupełnie bezradny. Potwierdza to moje doświadczenie z czerwcowego Biegu Marduły i tej zimy zamierzam mocno popracować nad poprawą siły biegowej. Z każdą godziną człowiek staje się co raz bardziej osamotniony na trasie. Tempo mam dobre i wydaje się, że jestem w stanie na te 12h skończyć. Niestety po 66 kilometrze zdecydowanie tracę moc. Dochodzi mnie i wyprzedza pierwsza kobieta, potem druga. Na podejściach brakuje mi mocy i tylko nadrabiam zbiegami. Jeden z biegaczy mija mnie chyżym truchtem na jednym ze stromszych podbiegów. Jestem zaskoczony. Potem okazuje się, że owszem jest w stanie biec pod spore stromizny nawet na 80km, ale w dół musi praktycznie schodzić, bo skurcze nie pozwalają na nic innego.
Ostatecznie jakoś dochodzę do ostatniej stacji i motywuje się do biegu tak, że na kilka kilometrów przed metą udaje mi się wyprzedzić 4-5 zawodników. Ostatecznie po 12h 32min dobiegam na metę łapiąc się na 5 miejsce w swojej kategorii wiekowej i dodatkowo zgarniając 200zł, moje pierwsze pieniądze w biegowej karierze:) Aga wpada niecałe 2h później jako piąta kobieta w ogóle, zarabiając bagatela 2000zł :)

Zawody wygrywa doświadczony ultras Nemeth Csaba, przed "nową nadzieją polaków" Marcinem Świercem i zeszłorocznym zwycięzcą Janem Wydrą. Największym zaskoczeniem jest chyba 4 miejsce naszego znajomego Kuby Wolskiego, który nie dość, że pokonał wielu znanych ultrasów to do tego złamał 10h. Próbując wytłumaczyć ten fenomen doszedłem do wniosku, że w ultramaratonach naprawdę liczy się motywacja i psycha, a ciało musi się jedynie przekonać, że da radę pobiec szybciej;) I mam nadzieje, że swoje ciało też wkrótce do tego przekonam:)