Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspinanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspinanie. Pokaż wszystkie posty

16 grudnia 2012

400km na lody


W ramach treningu do zbliżającej się "wyprawy życia" ruszyłem wraz z Raszem i dwoma Agnieszkami na poszukiwanie lodów nadających się do dziabania. Mieszkając w Poznaniu jest to nie lada wyzwanie, bo w najbliższe góry jest 5h jazdy samochodem, a lodospady tworzą się tylko w kilku miejscach w Karkonoszach i dobre warunki do wspinania w lodzie nie trwają długo. Topo znaleźliśmy tutaj: http://izerskielodospady.blogspot.com/ oraz w GÓRAch nr 200-201 ze stycznia 2011

Wyjechaliśmy w sobotę w nocy mimo, że prognoza sugerowała odwilż. Licząc na łut szczęścia po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do kamieniołomu w Oldrichovie w Czechach, kilkanaście kilometrów od Świeradowa Zdroju. Padający deszcz i dodatnia temperatura sugerowały, że nie mamy czego szukać. Ostatecznie po ostatnich opadach zachowała się kilku centymetrowa polewa lodowana którą namiętnie eksploatowaliśmy. Efektem było zrobienie dwóch dróg i jednego wariantu w szanowanym powszechnie stylu TR ;) Dla Rafała i Agi było to pierwsze zetknięcie z lodem i dziabkami. Trzeba przyznać, że jak na te warunki radzili sobie znakomicie:)

Po południu ruszyliśmy na pierwsze w tym sezonie (dla mnie pewnie ostatnie) biegówki w Jakuszycach. Forma ok, ale trzeba się przestawić na nowy rodzaj wysiłku. Spotkaliśmy też Łasucha i Marcina z którymi prawdopodobnie stworzymy nowy dream team rajdów przygodowych, ale to na razie inna historia...;)

Tyle wrażeń z jednej niedzieli i pomyśleć że 12h spędziliśmy w samochodzie:)

15 września 2012

Filar Gervasuttiego



Są takie momenty, że wszystko wydaje się być przeciwne do podjętej wcześniej decyzji. Pogada się psuje. Dzień krótki. Tempo słabe. Do tego Damianowi spadł kask. Urobiliśmy już 8 wyciągów, jesteśmy przygotowani na biwak, ale czuje jednak, że nie powinniśmy się dalej pchać. Wycof. Nie zdarza mi się często, ale nie można lekceważyć „intuicji”. Cokolwiek to znaczy.

Tym razem wyjazd w Alpy miał być szybki. Jeden cel -wielki klasyk masywu Mont Blanc - filar Gervasutiego. Nieśmiertelną Toyotą ruszyłem z Poznania zbierając chłopaków z Wrocka - Damiana z którym byłem na Cassinie oraz Kubę który akurat szukał transportu do „szamoniowa” ) .Po jeździe bez przerwy lądujemy w środku nocy na parkingu w Chamonix.

Kolejny dzień ogarniamy brakujące zakupy jedzeniowe, szwędamy się po mieście jak po krupówkach gapiąc się w witryny i zaglądamy do biura przewodników dowiedzieć się coś o warunkach w górach. Nie wygląda dobrze. Ponoć bardzo zimno jak na wrzesień i dużo śniegu. Zważywszy, że liczyliśmy na słoneczne wspinanie w czerwonym granicie to trochę nas to zmartwiło. Pod wieczór bierzemy ostatnią kolejkę na Auguille du Midi i przy zapadających ciemnościach rozbijamy namiot na lodowcu poniżej schroniska Cosmique. Akurat helikopter ratuje jakiegoś zabłąkanego wspinacza, który źle skończył drogę Rebufatta na południowej ścianie Midi. Jutro chcemy sami ją sprawdzić.

Noc zaskakująco bez żadnych problemów, mimo że z reguły po tak szybkiej wizycie na tej wysokości, głowa pęka mi z bólu. Idziemy na rekonesans pod ścianę południowo-wschodnią Mont Blanc du Tacul. Główna ścieżka w dolinie nawet wydeptana, ale podejście pod sam filar musimy torować. Ściana robi wrażenie, ale okazuje się, że wcale nie jest zawalona śniegiem. Wręcz przeciwnie. Budzi to nasze nadzieje. Wielką szczelinę omijamy prawą stroną w przeciwieństwie do schematu Biszona, który zeskanowaliśmy sobie z „GÓR”. Wejście w drogę jest dużo niżej niż wszystkie stare schematy Pioli i inne opisy które znalazłem. Wyraźnie widać po szarych skałach, że lodowiec obniżył się o dobre 60-80 metrów! Początek drogi wygląda hardo, ale wydaje się, że można obejść go kawałek po lewej kuluarem ,a potem półkami do pierwszego stanowiska. Wracamy około 14 do namiotu i szybko próbujemy wbić się na wspomnianego Rebufatta. Droga wygląda pięknie. Start również kilka metrów niżej niż wskazują topo. Po godzinie walki Damian wycofuje się nie mogąc znaleźć dojścia do pierwszego stanu... potem okazuje się, że mała półka i rysa była niewidoczna zaraz za przełamaniem ściany. Szkoda.
Wieczorem dochodzi Kuba z partnerem i namawiamy ich na wspólny wspin na Gervasuttim.

Czasem mam takie uczucie, że nie powinienem czegoś robić mimo że właściwie nie ma ku temu przesłanek. Rzadko mi się to zdarza, ale jednak ciężko pozbyć się tego uczucia. Obudziliśmy się chyba o 5 rano i od samego początku towarzyszyło mi to uczucie. Póki nie ma powodów postanowiłem się nie przejmować i wbić w ścianę mimo to.
Jest bardzo zimno, chociaż słońce wyszło już zza horyzontu. Zaczynamy trochę za późno tym bardziej jak na wrzesień. Obchodzimy dolne trudności naszym wariantem. Pierwsze 3 wyciągi bierze Damian, kolejne ja i tak na zmianę. Z ciężkim plecakiem na drugiego wspina mi się fatalnie. Czwórkowe trudności wymagają większego skupienia niż zwykle. Chłopaki zawracają po pierwszym wyciągu. Trzeci wyciąg zaczyna się krótkim trawersem do płytkiego komino-zacięcia. Damian bierze blok, a ja na drugiego również nie daje rady przejść tego miejsca w ciągu. Kurde co jest? Raptem V, może V+ a tu takie jaja. Potem łatwiej, idziemy częściowo filarem mijając płaty śniegu, aż do ewidentnego zacięcia idącego po lewej stronie filara. Na jednym ze stanowisk Damian próbuje zdjąć buffa i spada mu kask, lekko zsuwając się z półki leci do podstawy ściany. To jest chyba ten ewidentny znak do odwrotu.
Wspinamy się jeszcze dwa wyciągi do przewinięcia na drugą, ciemniejszą stronę filara. Nie wygląda nawet źle, ale godzina na zegarku ostudza nasz zapał. Czasem trzeba dać za wygraną, szczególnie jak „wszystkie znaki na niebie i ziemi” już wyraźnie wskazują w którą stroną trzeba iść. Wycof.
dolna część drogi. zaznaczone pierwsze 3 stanowiska
Szybkimi zjazdami docieramy do podstawy ściany. Kask Damiana, który leży wprost pod naszymi nogami chyba tylko czekał na znalezienie. Zawsze szuka się jakiegoś potwierdzenia decyzji i czasem nawet takie absurdalne rzeczy jak leżący na ziemi kask jest dla mnie tym potwierdzeniem.
Nie dowiem się już czy był sens się wspinać dalej czy nie, ale wiem, że na Gervasuttiego trzeba wrócić. I trzeba go zrobić w jeden długi letni dzień.

Kolejnego dnia schodzimy i od razu ruszamy w podróż powrotną do Poznania. Chciałoby się napisać - wyjazd nieudany. Ciężko znaleźć pozytywy, ale już nie jeden mądry powiedział, że uczymy się na własnych błędach. Ostatecznie zdobyliśmy cenne doświadczenie, nic nam się nie stało i jednak lepiej spędzić weekend marznąć pod namiotem w Alpach niż z piwem w ręku i dziewczyną u boku. Czyż nie? ;)

1 sierpnia 2012

Porachunki z Piz Bernina

(fot. ze strony chmoser.ch, widac wyraznie piekna gran Biancograt)
Było to kilka lat temu. Ten sam samochód ta sama góra tylko skład inny. Razem z Jagną i Szczurem poszliśmy na Piz Bernina od strony włoskiej. Pierwszy raz na lodowcu nie mając pojęcia o tym jak się po nim poruszać. Udało nam się w bólach dojść do schroniska Marco e Rosa i bezpiecznie wrócić. Był to chyba pierwszy mój górski "wycof". Od razu wiedziałem, że kiedyś wrócę wyrównać porachunki. i wróciłem.

Tym razem już ze zdecydowanie większym "bagażem doświadczeń" atakujemy Piz Berninie przepiękną granią Biancograt. Łatwa mikstowa wspinaczka za III+ i wspaniała śnieżna grań tzw. "must do" dla każdego fana alpejskich czterotysięczników. Nastawiamy się na szybką akcję. Po południu podchodnimy to Tschierva Hut gdzie po raz pierwszy nocuję w alpejskim schronisku, które wygląda raczej na wystilizowany, boutiqowy hotel niż typowy schron. Wstajemy tradycyjnie w nocy i na podejściu wyprzedzamy ile osób się da, żeby na grani być już z przodu stawki. Podejście w miarę ewidentne po piargach, potem kawałek lodowca i  fajną via-ferratą na przełęcz. Tutaj już konkretny wspin w czasem kruchej skale przy promieniach wschodzącego słońca. Idziemy sprawnie i wyprzedzamy kolejne zespoły. Główną, śnieżną częścią grani biegnie wąska, eksponowana ścieżka wydeptana przez tłumy atakujących codziennie alpinistów. Ostatni odcinek to znowu skalny wspin z jednym, dwoma zjazdami z całkiem konkretną ekspozycją. Wspinamy się sprawie i praktycznie całą grań przechodzimy na lotnej asekuracji ścigając się z dwójką nadgorliwych włochów. Na piku Piz Bernina meldujemy się o ??? godzinie. Pogoda wspaniała, widoki po sam horyzont.

Schodzimy na drugą stronę koło schronu Marco e Rosa, gdzie kilka lat temu doszedłem, i dalej lodowcem oraz zaskakująco wspinaczkową granią w kierunku stacji kolejki Diavolezza. Zejście dłuży nam się straszliwie. W dodatku trzeba robić kilka zjazdów i w dolnej części ścieżka jest nieewidentna, a ostatni odcinek po lodowcu musimy sporo kluczyć między szczelinami. Energia spadła drastycznie, a ostatnie podejście pod Diavolezze nie chce się skończyć. Potem zostawiam chłopaków i zbiegam do drogi żeby złapać kolejkę powrotną do Potresiny i wrócić po nich samochodem. Kolejka ucieka mi o kilka minut, ale udaje mi się złapać stopa z parą Niemców, którzy robili tę samą trasę co my.

a potem już długa droga do domu i snujemy plany na kolejny alpejski wspin...

30 lipca 2012

Korek na Cassinie




Chaos. Pięć podwójnych lin plącze się ze sobą jak zwój kabli telefonicznych łączacych zbyt duża ilość
nadawców z odbiorcami. Piec osób prowadzi jeden i ten sam wyciąg. Łatwy, najwyżej czwórkowy,
ale strach pomyśleć co by się stało gdyby jeden z prowadzących się poślizgnąl i poleciał. Nie tak
wyobrażałem sobie zmierzenie się z jednym z największych klasyków Alp, Droga Cassina na Piz
Badile.

Po raz koljny Yariska okazała się samochodem doskonałym, który zawiozl mnie, Damiana i Wojtka do
Szwajacari. Chłopaków poznałem na tegorocznym obozie KW Katowice i okazało się,że nasze cele
sa zbieżne więc w w trójkowym zespole postanowiliśmy zaatakować klasyk klasyków. Przyznam, że nie
przygotowałem się zbytnio do tego wyjazdu z powodu permanentnego braku czasu, na szczęcie Wojtek
wziął skserowane przewodniki i schematy i nadrobiłem zaległości w aucie. Samochodem można dojechać
aż do doliny Bondasca (platna 10euro) drogą skąd po przekrocznieu rzeki ,ostrymi zakosami dociera
się do schornika w niecale 2 godziny. Niestey już na parkingu łapie nas ulewa, która przerwami
pozwala nam na dotarcie do schronu. Namiot rozbijamy niecałą godzinę powyżej już w drodze
pod połnocny filar Piz Badile. W sloneczną pogodę to sielankowa okolica z zielona trawką i wielkimi
granitowymi kamolami. Teraz leje się rzeka wody z każdego wzniesienia, a pola traw na których
rozbuć można namiot przypominają bajoro. Znajdujemy w końcu odpowiednią platformę i zupełnie
przemoczeni zwalamy się w trójkę do dwuosobowego namiotu. O komforcie raczej tu mowic nie
można. Szczęśliwe prognoza na kolejne dni wspomina o słońcu więc zgodnie przekładamy plan wspinu
na Casssina za dwa dni wykorzytujac pierwszy na osuszenie sciany i naszych ubrań oraz zapoznaniu
soie z tutejszym granitem na innym klasyku - Nordkante

Nordkante

To długa, latwa droga biegnąca filarem z kilkoma trudniejszymi miejscami. Droga tlumnie
odwiedzana przez fanów wspinaczki oraz przez przewodników z „klientami”. Nordkante jest też
często wykorzystywana jako droga zjazdów/zejścia z innych dróg na Piz Badile. Granit jest wspaniały,
tarcie doskonały, pogoda i widoki niesamowite. Cała dolina zamknięta jest skalnym bstionem z
dominującymi Piz Cenaglo i naszym Piz Badile. Wyraźnie odróżnia się od innych okolicznych, mniej strzelistych dolin. Ktoś kto zobaczył te widoki po raz pierwszy musiał być ogromnym szczęściarzem. Zmieniamy się na prowadzeniu co kilka wyciągów. Mimo ewidentnej formacji, można się w kilku miejscach zapchać co oczywiście robimy wychodząc zamiast fajnym, piątkowym i obitym trawersem na grań, krucha
przewieszka kawałek powyżej. Daliśmy sobie czas do 14 i mimo późnego wyjścia doszliśmu do 2/3
drogi co stwierdzilśmy jest dobrym wynikiem jak na trzysosobowy, wspinający się po raz pierwszy
zespół. Zjazdy przedłużają się jednak niemiłosiernie i do namiotu docieramy wieczorem z niepokojem
zauważając, że dookoła rozbiło się kilkanaście innych ekip, które niechybnie zmierzają również na
Casssina. Zaczyna się wyścig. Kto wyjdzie wcześniej, ten pierwszy na ścianie.

Wstajemy o 3:00


Cassin

Gdzieś powyżej nas widać już czołówki. Ruszamy szybko do góry kamiennym terenem, który spiętrza się
przed przełęczą i trzeba kawałek się podwspinać . Znamy drogę z wczoraj więc udaje nam się już na
podejściu wyprzedzić jeden brytyjski zespół. Na przełęczy widać przed nami daw zespołu już
zmierzjace na trawers dojściowy do Cassina. Zakładamy szpej, bierzemy linę,ale już w międzyczasie
dwa inne oszpejone zespoły zeszły na dół. W zejściu z przełęczy można zjechać lub zejść trójkowym
terenem, co w nocy wydaje nam się słabym pomysłem. Zanim zjechaliśmy kolejny zespół nas mija.
Tawers, czasem zalodzony puszcza bez problemów,ale już robi się pierwszuy zator na kominach
dojściowych przed pierwszm wyciągiem. Jedna szybka dwójka, facet z babka, omija go na żywca
trudniejszym terenem i przegania dwa inne zespoły.dobra taktykta. Docieramy w końcu we wlaściwy
start. 4 zespoły. Jeden kończy wciąg, drugi w środku, trzeci prowadzi, szybka dwójka startuje
orginalnym warianem bardziej na lewo. Szybka analiza i idziemy za nimi. Damin wbija się w pierwszy
wyciąg. Mokra ryska za 5c, mało przyjemna rozgrzewka. Ja z Wojtkiem targamy ciężkie plecaki z woda,
ubraniami, jedzeniem i innymi duperelami. Wychodzimy powyżej i już widać ze stawka się zagęszcza.
Żeby nie łaczyć się od razu z główną linią idziemy w lewo mając nadzieję, że ominiemy część
zespołów.Niestety ładujemy się w trudniejszy teren, który Damian dzielnie prowadzi. Łączymy się z
chaosem na drodze głównej gdzies w środku stawki. Przed nami i za nami po kilka zespołów. Lina
splątana. Ludzie wręcz wspinają się jeden na drugim. Zatrzymanie akcji zdarza się dopiero przy wielkim,
odstrzelonym bloku. Kolejny wyciag to czujny trawers z 5c nad niezła lufą. Zajmujemy grzecznie swoje
miejsce w kolejce i czekamy... I tak ponad godzinę. W tym czasie część zespołów z tyłu stawki wycofuje się. W końcu jest nasza kolej, ale dla przyspieszenie jeden wyciąg prowadza dwa zespoły na raz.Pokonanie tego trawersu kosztowało mnie sopor stresu. Mokra rysa, male stopnie pod spodem lufa. Na szczęście gorzej już nie było. Z każdym wyciągiem stawka się przerzedzała i można było iść swoim tempem. Kolejne wyciągi były co raz ciekawsze. Lity granit, zróżnicowane formacje. W łatwiejszych miejscach idziemy symultanicznie. Docieramy w końcu do półki „Cengia Mediana” skąd zaczyna się trudniejsza część drogi. Znowu korek. Znowu czekanie. Z góry lecą kamienie. Mimo, że wypada moja kolej na prowadzenie, jakoś nie czuje się pewnie i przejmuje je Wojtek. Potem z perspektywy czasu stwierdzam, że prowadzenie bez plecaka jest zdecydowanie przyjemniejsze , a trudności są mniej odczuwalne.Eureka:) Udaje się jednak z tymi worami dojść do stanu , który w tym miejsc jest prawie wiszący i ekspozycja robi już spore wrażenie. Kolejny cruxowy wyciąg, trawers pod okapem do zacięcia nie wydaje się już taki trudny. Kolejne należą do mnie i dochodzimy ładną, kładąca się rysa do złowieszczych Kominów. Deny prowadzi pierwszą V-kształtną część, która z nas wybiera mnóstwo energii. Zapieraczka z plecakiem nie należy do najprzyjemniejszych czynności. Potem jeszcze dwa wyciągi w kominie i dwa kolejne wyprowadzające na górę Nordkante. Dalej już z lotną asekuracją, super eksponowana granią nad morzem mgieł w kierunku szczytu. Docieramy na niego niedługo przed zachodem słońca. Gratulacje, sesja zdjęciowa i na noc wbijamy się do schronu pod szczytem, rezygnując z zejścia tego samego dnia.

Rano ruszamy na stronę włoską. Kilka zjazdów, kluczenie ścieżką i dochodzimy do schroniska skąd długą, 5-cio godzinną drogą przez dwie przełęcze wracamy do Szwajcarii. Szlak jest dobrze oznaczony, tylko na dnie doliny lodowiec trochę zmienił konfigurację śnieżki. W schronie zwycięskie i wymęczone piwo.

Zwijamy namiot i ruszamy na Piz Bernina...

24 lipca 2012

Gran Tatr - Idee Fixe

fot.Kacper Tekieli

Jedna, druga, trzecia i dalej jeszcze kilka kozic stoi dosłownie kilka metrów ode mnie. Najmniejsza podchodzi w moim kierunku tak jakby pierwszy raz widziała człowieka i z ciekawości chciała sprawdzić „co to jest”? Sam przystanąłem na chwile chociaż czasu na podziwianie przyrody specjalnie nie mamy. Przed nami jeszcze kilkanaście kilometrów Grani Tatr Wysokich. Zarówno ja i Kacper jesteśmy tu pierwszy raz i choć chciałoby się siąść i pooglądać widoki to myślę tylko o jednym: „trzeba napierać szybciej”

Pomysł na przejście Grani Głównej Tatr non-stopem pojawił się w mojej głowie już kilka lat temu. Nie ma co przytaczać historii jej przejścia, danych statystycznych czy nazwisk słynnych alpinistów, którzy ją zdobyli. Przejście całej Grani, 75km od Tatr Bielskich, przed Tatry Wysokie po Tatry Zachodnie to po prostu wielki wyczyn. A zrobienie jej w rekordowym czasie to już coś znacznie większego. Dość tylko napisać, że od 1975 roku kiedy Krzystof Żurek, a niedługo po nim Władek Cywiński przeszli samotnie grań w 3,5 dnia nikt w ogóle nawet nie przymierzył się do rekordu, ba!przejść całej Grani było od tej pory w ogóle niewiele. To daje do myślenia.

Ciągle jednak trudno było mi znaleźć mi czas, żeby Grań chociaż zobaczyć, bo zawsze w wakacje byłem gdzieś daleko poza Polską. Teraz pierwszy lipiec od kilku lat spędzam w Polsce dlatego postanowiłem skorzystać z okazji. Pomysł podchwycił Kacper Tekieli z którym poznałem się przypadkiem na otwarciu naszego Poco Loco Hostelu. Okazało się, że biega i wspina się na podobnym/lepszym poziomie ode mnie więc założyłem, że razem możemy spróbować swoich sił w Tatrach. Od decyzji do wyjazdu minęło właściwie kilka dni. Z pomysłu na przejście całej Grani, została tylko Grań Tatr Wysokich, a potem stwierdziliśmy, że ruszymy na lekko i zobaczymy dokąd dojdziemy w ciągu dnia i w zależności od pogody ruszymy dalej. Informacji zasięgnąłem u Artura Paszczaka (trzy próby na Grani Tatr Słowackich), z jednego z wydań magazynu GÓRY, internetu, a główny opis wzięliśmy z przewodnika Kurczaba „Najpiękniejsze Tatrzańskie Szczyty”. Wzięliśmy 50m liny, jakieś kości, friendy, buty wspinaczkowe, puchówkę, nrc, czołówkę, batony,żele, szturmżarcie i 3l wody. I ruszyliśmy...

Z Javoriny wyszliśmy o 1:00 dochodząc na Przełęcz pod Kopą (początek Grani Tatr Wysokich)o 3:00 w nocy. Startujemy z impetem przy świetle czołówek ok 3:30. Już na pierwszym szczycie - Jagnięcym, nadkładamy drogi podążając niepotrzebnie ścieżką zamiast wspinać się wzdłuż grani. Takie pomyłki zdarzają nam się niestety kilka razy. Kolejny na Pośredniej Papirusowej Turni gdzie wchodzimy i schodzimy właściwie tę samą drogą zamiast obejść trudniejszy fragment. Dodatkowy niepotrzebny zjazd (jedyny na całej grani) na Baranich Czubach. Trzymamy się opisu i „zaliczamy” najważniejsze szczyty, mniejsze czuby i pipanty obchodząc. Na przełęczach i szczytach chwile odpoczywamy Kacper robi zdjęcia podchodzącym bardzo blisko kozicom i dokumentuje całe przejście. Mimo początkowej irytacji i chęci do „napierania” zmieniam nastawienie na bardziej rekreacyjne. Idziemy żwawo, ale jednak w celach poznawczych, a nie sportowych. Wspinamy się bez asekuracji. Okazuje się, że zarówno ja jak i Kacper czujemy się pewnie w niewielkich trudnościach mimo, że skała w większości jest krucha lub bardzo krucha. Z tymi wszystkimi wtopami i nie idąc na maksa docieramy na Lodowy Szczyt po 6h20min a godzinę później na Lodową Przełęcz zatrzymując się jeszcze niepotrzebnie żeby nabrać wody z ledwie cieknącej strużki. Jestem zaskoczony. Z reguły zespoły docierają tu po 2-3 dniach wspinania. Paszczak w trzeciej próbie doszedł tu po 12h. Jesteśmy „zaledwie” 1,5h wolniej niż rekord Żurka. Zastanawiam się nawet czy nie popełniliśmy jakiegoś błędu? Ani ja ani Kacper nie spodziewaliśmy się takiego czasu. A nawet nie minęło południe. Dalsza część grani to trochę trudniejsze wspinanie, kilka skomplikowanych przełęczy i trudności z wycofem. Dostajemy info, że po południu pogoda ma się zepsuć, a w nocy burza i kolejny dzień leje. Decydujemy, że pójdziemy do przełęczy „Biała ławka” z której można wycofać się jeszcze na stronę doliny Jaworowej u ujścia której stoi samochód. Trochę wygodnicko, ale ostatecznie z wyniku jesteśmy bardziej niż zadowoleni.
fot.KT

Nabieramy jeszcze wody ze stawu oddalonego o pół godziny drogi w dół i ruszamy przez mały lodowy i Zbójnickie Turnie na Białą Ławkę. Wejście na Wielką Zbójnicką Turnię to trójkowe żywcowanie w całkiem sporej ekspozycji, ale malutki szczyt daje sporo satysfakcji. Na pewno niewiele (jak na na Tatry) osób pozostawiło na nim swój ślad.

Potem długa, kilkugodzinna droga do samochodu i jazda na pizze do „Adamo”.

fot.samowyzwalacz
Mogę napisać jedno. Byłem pełen niepewności czy Grań jest w moim zasięgu. Teraz wiem, że tak i moja „idee fixe” jeszcze bardziej zakrzewiła się w mojej wyobraźni. Czy czerwiec przyszłego roku przyniesie nowy rekord na Grani Głównej? To marzenie nawet silniejsze niż wejście na nie jedną wysoką górę....

p.s.potem kilka dni ostro trenowałem z Aga w Tatrach, ale to inna historia...

20 kwietnia 2012

Warianty Kuczery


Nowa droga, wcześniej nawet nie próbowana. Przecina wielkie przewieszenie skały szczytowej Turni nad Karbem. Janek wbija się w trudności zupełnie bez skrępowania. Na przewieszce stoi w szerokim rozkroku na kocówkach raków, wisząc na słabo zaklinowanej dziabce przy okazji bijąc haka drugą dziabą. Jest już prawie przy końcu, wydaje się, że nic go nie zatrzyma, ale źle zahaczony czekan zsuwa się ze skały i Janek niczym orzeł z rozłożonymi skrzydłami wykonuje kilkumetrowy lot. Zbił kolano, ale nic się więcej nie stało. Musze przyznać, że nie widziałem wcześniej na żywo takiego pokazu wspinaczki. Kunszt przez wielkie "K"

Na Hale Gąsienicową przyjechałem prosto z Kolosów. Chciałem dołączyć do obozu wspinaczkowego KW Katowice , gdzie miało się pojawić kilku naprawdę dobrych zimowych wspinaczy. Z Gdańska wróciłem wesołym samochodem z ekipa Yeti i po przesiadce dotarłem nad ranem do Zakopanego. Odwiedziłem Monikę Strojny, która jest chyba największą szczęściara mieszkając i pracując w Zakopcu i ruszyłem w góry obładowany sprzętem i jedzeniem na tydzień.

Liczyłem na tydzień dobrego i mocnego wspinu, ale niestety nie wyszło... Albo była taka dupówa, że zamiast Filaru Świnicy zrobiliśmy nieświadomie filar Niebieskiej Turni (wstyd to mało powiedziane), albo warun zachęcał jedynie do wycofu tak jak przy próbie pierwszego zimowo-klasycznego przejścia Komina Świerza z Bogusiem Kowalskim. Nawiasem mówiąc jednym z najbardziej doświadczonych instruktorów PZA. Straszna szkoda, że nie udało nam się nigdzie wspiąć, może będzie jeszcze kiedyś okazja...
Musiałem się zadowolić jedynie drogą Klisia, szybkościowym wejściem na Kościelec z Karbu  (36min w dwie strony w dupówie) i pierwszym razem na Skitourach podchodząc i zjeżdżając z przeł. Liliowe. Po raz kolejny stwierdzam, że skialpinizm to moja przyszłość, mam nadzieje, że najbliższa.
Miałem nadzieję, że chociaż jeden dzień będzie udany. Mój brat przyjechał specjalnie na Halę i razem wbiliśmy się w "Lewego Dorawskiego" na Świnicy. Mimo tego, że nie wspina się regularnie to jego stara psycha nie rdzewieje i bez pardonu prowadzi pierwsze dwa wyciągi. Niestety i tym razem nie mamy szczęścia. Przemek zalicza spory lot po wyjechaniu całej płyty śniegu. Niefortunnie wykręca mu się kostka co oznacza odwrót i bardzo powolne kuśtykanie do kuźnic... Pech, ale trzeba przyznać, że nie wyszedł z wprawy zimowego wspinania.

Zdecydowanie najlepszy był pierwszy dzień czyli tytułowe "warianty Kuczery". Jasiek Kuczera, mimo ,ze niewiele ode mnie starszy ma na koncie jedne z najtrudniejszych zimowych przejść w Polsce. Razem z Piotrkiem , prezesem KW Katowice wybraliśmy się na "nowe" warianty Turni nad Karbem wspinając się z grubsza najtrudniejszym terenem  po drodze. Na drugiego pokonałem więc najtrudniejsza drogę zimą do tej pory. Te kilka wyciągów było bardzo pouczające. Zobaczyłem jak dużo umiejętności i przede wszystkim psychy mi jeszcze brakuje do trudnego wspinania. Da się to jednak wytrenować, przecież jeszcze młody jestem... ;)

4 marca 2012

Drytooling Biedrusko


Wspinaczka dzieli się na wiele dyscyplin. Jest wspinaczka sportowa na drogach ubezpieczonych i tradycyjna z własną asekuracją. Na skałach, na sztucznej ścianie, alpinizm w górach i buldering na małych kamieniach. Krótka i wielowyciągowa. Lodowa, hakowa, deepwater solo czy highball. Jest tego więcej niż na pierwszy rzut oka się wydaje. Właśnie gdzieś pomiędzy jest drytooling.

O drytoolingu pisałem już podczas moich zeszłorocznych treningów przed obozem ziomowym KW Warszawa. Polega to w gruncie rzeczy na wspinaczce po skale tyle, że z użyciem raków i czekanów, czyli wyposażenia typowo zimowego. Drytooling wywodzi się właśnie z alpinizmu, gdzie łączą się różne formy wspinaczkowe. Odcinki śnieżne, przeplatają się z lodem i skałą tworząc tzw. mixt. Kiedyś żeby przejść odcinek skalny nie zważano na to czy ktoś przytrzyma się haka, zawiesi się w pętli na dziabce (nazwa na czekan techniczny czekan wspinaczkowy z wygiętym styliskiem) czy zastosuje inną, ułatwiająca technikę. W obecnych czasach styl wspinaczki jest równie ważny co samo przejście ściany. W ten sposób powstał właśnie drytooling, który ewoluował do osobnego sportu do tego stopnia, że jest praktykowany również w lato. Tutaj muszę zaznaczyć, że nie można po prostu "drajtulować" na każdej skałce. Jak się można domyśleć, ostra dziabka i raki rysują powierzchnie i dosyć mocno ingerują w rzeźbę. Dlatego właśnie w Polsce powstały miejsca, ogródki drajtoolowe, które można do tego sportu wykorzystywać a nie nadają się na klasyczną wspinaczkę letnią.

Jak wiadomo w Poznaniu skał nie ma. Miejskie ściany na Cytadeli czy bunkrach są już zaadoptowane dla wspinaczki sportowej i bulderingu. Na szczęście jest i rejon drytoolowy, czyli wieża na poligonie Biedrusko. Znana już od paru lat miejscówka została przeze mnie odkryta dopiero w tym roku. Wieża ma z 12m wysokości i oferuje techniczne wspinanie po płycie zwieńczone solidną przewieszką;) na szczyt można wejść   rozchybotanymi schodami i powiesić wędkę. Stan cegieł i barierek pozostawia wiele do życzenia dlatego należy zachować szczególną ostrożność i używać kasku! asekurujący nie może stać bezpośrednio pod wspinającym się. Dotychczas powstały dwie drogi, jeden wariant i jeden trudny, prawie zakończony przejściem projekt. Wszystkie oczywiście w sportowym stylu TR (top rope);) Znany w niektórych kręgach Rasz zrobił nawet przejścia klasyczne (w środku zimy), wieża nadaje się więc również do normalnego wspinu. Jeszcze istotna sprawa. Ponieważ wspinaczka "na wędkę" jest pozbawiona ryzyka, ten element przejęła sama miejscówka - przebywanie na Biedrusku jest teoretycznie nielegalne:)

TOPO wieży już wkrótce. Zapraszam do powtórzeń i pierwszych przejść!






p.s. część zdjęć by Iza Czaplicka
p.s.2. Lokalizację wieży mogę przesłać na priv;)

9 października 2011

Big Wall Sokoły


17 wyciągów w 7 godzin. Nie specjalnie powalający to wynik chociaż miałem wrażeni, że prędkość mamy niczym młody Dan Osman. Zrobienie "The Nose" w trochę ponad 2h z perspektywy naszego, mimo wszystko, nie tragicznego wyniku brzmi jak totalny kosmos.

Dwa i pół roku nie wspinałem się w Sokolikach. Aż ciężko uwierzyć. Tym razem jadę w wesołym towarzychu Padre, Zwierza i Killera żeby zobaczyć jak szybko uda mi się rozruszać stare kości w sokolikowym granicie. Startuje z Raszem, niedawno upieczonym instruktorem wspinania, który zaczynał się wspinać w momencie kiedy ja robiłem "już" VI.1+ w skałach. Teraz on robi VI.4 a u mnie się nic nie zmieniło...:) Zupełnym przypadkiem jesteśmy też współlokatorami;) Tytułowe zawody Big Wall w Sokolikach, rozgrywane są po raz trzeci. Generalnie polegają na tym, że trzeba przewspinać jak najdłuższą odległość. Dodatkowo przyznawane są punkty za wspinanie na własnej asekuracji (czyli osadząjąc swoje kości, friendy zamiast używać spitów) zwane tradycyjnym (w skrócie TRAD) oraz za trudne drogi. Nasz plan był prosty. Zrobić jak najdłuższe drogi i najlepiej TRADowo.
Równiutko o 10 zaczynamy naszą pierwszą drogę na wschodniej ścianie Krzywej Turni i poszło tak:
1. Droga przez trawki V, 2 wyciągi. prowadzi Rasz. Większość łatwa, jedna rysa na drugim wyciągu i kolejna krótka przy wyjściu na pik
2. Rysy Żubra V+, 2 wyciągi prowadzi Rasz. koniec jakimś innym wariantem
3. Droga Gorayskiego, V+, 3 wyciągi, prowadzi Rasz. piękny wspin. pierwszy wyciąg jest ring w trudnościach, ale Rasz twardo nie używa, żeby był czysty TRAD.ja motywuję;) drugi wyciąg to przepiękne zacięcie/rysa, trzeci też niczego sobie
4.Droga Kurtyki, VI+, prowadzi Rasz.niby VI+, ale najpiękniejsze VI+ w Sokolikach! Kurtyka wiedział co robi
5. Zielone Rynny, III+?, prowadzę ja. cóż, czasem jakiegoś parcha trzeba zrobić, żeby metry nabić
Przenosimy się na Sukiennice
6.Lewy Heinrich, V+, prowadzi Rasz. ładna i ciągowa
7. Lewy Kacnik z wyjściem brzytwą;), V+, prowadzi Rasz, mocno zmotywowany (podpuszczony) przeze mnie. Droga rzadko chodzona, a piękna choć "psychiczna". Rafał twierdzi, że nigdy się tak nie bał na drodze;)
Przerwa na banana
8.Bat na wroga, VI.2+, prowadzi Rasz. Moja pierwsza droga w tej trudności. Kiedyś ją poprowadziłem w totalnej ulewie. teraz ledwo z dwoma blokami. trikowa
9. 52 (albo 32?), V, ja prowadze. szybka,łatwa i nie za ładna
na Sokoliku
10. Czołg III+ z miejscem V:) prowadzę ja. zrobiliśmy prawdziwy speed climbing. Dawno temu to była moje pierwsza droga w Sokolikach:)
11. Kroczek V, prowadzi Rasz. super dróżka na Sokoliku Małym. żeby ją zacząć trzeba zrobić tytułowy "kroczek" nad przepaścią
12.Filar Wiewiórek, V+, prowadzę ja. droga legenda:) tak legendarna i stara, że zarosła krzakami;) w dodatku trzeba klinować w rysie, nie ma innych chwytów. rzadkość w Sokołach;)
w ostatnich minutach
13. Wariant R, VI.1, prowadzi Rasz. kiedyś pierwsza droga w tym stopniu w Polsce. fajny wspin przez okapiki po krawądkach.

Ten oto wspaniały zestaw dał nam 11 miejsce (trochę ponad 600 punktów) wśród 27 zespołów, czyli nieźle jak na tak długą absencję od wspinania. Pierwszy zespół zrobił 39 dróg i ponad 1900 punktów. respect.
Za rok ciśniemy 1000 metrów!





p.s. zapomniałem dodać, że Zwierzu z partnerem zajął 9 miejsce, a poza tym jest mistrzem w karaoke Metallica;)

5 marca 2011

ponad hotel turnia

Ostatni dzien potraktowalismy lekko. Idziemy w trojke z Mirkiem i Andrzejem na ponad staw turnie, ktorej sciana wzosi sie prawie zaraz nad hotelem. Wybieraja sie tam dzisiaj w sumie 4 zespoly oprocz nas wiec postanowilismy szybko sie uwinac i poprowadzic cala stawke. Wbilismy sie w zleb ograniczajacy sciane i praktycznie cala droge pokonalismy z lotna asekuracja i mi przypadlo prowadzenie. taki trzyosobowy pociag wspinajacy sie non-stop przez 500 metrowa sciane. nie obylo sie jednak bez wpadek. na dosyc stromym trawersie trawkowym mirek zatrzymal sie zeby wyjac kamere z plecaka i sflimowac akcje. kamere udlo my sie wyjac, ale caly otwarty plecak zeslizgnal sie po sniegu i runal z impetem w dol. Andrzej ktory zobaczyl tylko "cos" czerwonego, spadajacego mowil potem ze prawie zawalu dostal. Plecak spadl do podstawy sciany i jak sie pozniej okazalo, mimo ze cala zawartosc wypadla to udalo sie wszystko odnalezc po zejsciu.
Jedynym trudnym momentem na drodze byl ostatni wyciag. wbilem sie niepotrzebnie w trudniejszy teren i pociagnalem z lotna czworkowy, kilkumetrowy odcinek zalodzona rysa. troche sie nabalem i utrudnilem przejscie kolejnym 4 zespolom ktore poszly po naszych sladach. oprocz nas wszyscy sie asekurowali na ostatnich 3 wyciagach, ale moim zdaniem specjalnie trudno nie bylo zeby tracic czas na asekuracje;)
droge zrobilismy w 3 godziny i na dole bylismy przed 14. reszta dnia opalanie, pakownie i rozmowy przy piwku, a reszta wieczoru i nocy to pozegnalna impreza. Wszyscy wyjeli pochowane alkohole ktorych konca nie bylo widac. O dziwo na poranne sniadanie kazdy stawil sie punkualnie. nikt przeciez nie chce zjadac resztek:)

3 marca 2011

wyrypa


po raz kolejny wracamy do hotelu po ciemku, spoznieni na kolacje. tym razem jednak duzo bardziej zmeczeni, z odciskami i bolami w roznych czesciach ciala. typowa calodzienna wyrypa.
bylismy na drodze Maczki na Wielickiej Baszcie. obydwa zespoly ktore robily ja przed nami wracaly z klopotami w nocy,ale Kierzu stwierdzil ze zrobimy to napewno szybciej. oczywiscie nie zrobilismy, bo mamy tylko szpej na jeden zespol wiec wszystko szlo dwa razy dluzej. do tego pogoda sie zwalila. Droga jednak byla fantastyczna. jak do tej pory numer jeden obozu. Dluga, urozmaicona, trudnosci trzymaly do samego konca. W skale, w lodzie, w trawkach, nawet w kosowkach (znowu). czesciowo z lotna, kilka emocjonujacych momentow. wlasnie na taki wspin przyjechalem na oboz. Na szczycie jestesmy juz po zmroku. Nikt nie wie dokladnie ja schodzic a slady wiada w roznych kierunkach. ostateczie kluczylismy po omacku az dotarlismy do zejscia na tzw. niedziwedzia lawke i nia prosto do Hotelu na resztki kolacji. 
zmeczony jestem, musze przyznac. jutro wlasciwie ostatni dzien wspinu. mielismy zrobic dluga droge na Gerlach ale z braku sprzetu (poza tym Kierzu jutro restuje) nie dalibysmy rady zrobic ja w czworke w jeden dzien. w zwiazku z tym ruszymy na cos blizej, tak zeby wyrobic sie na kolacje;)
na koniec zdjecie pt. zamyslony taternik;)

2 marca 2011

swaton-szczepanik


Kierza zaczely bolec plecy, Mirek potrzebowal resta po ostatniej kosodrzewinowej akcji wobec tego ruszylem sam z Andrzejem na pierwsza, samodzielna droge zimowa. Wybor padl na lezaca na przeciwko naszego Hotelu droge Swaton-Szczepanik. W przewodniku widnieje skala III czyli latwo, ale jakis inny zespol, ktory byl tam wczesniej mowil ze jest kilku metrowy, bardzo trudny odcinek. 
W sciane wbijamy sie przed 10, jak zwykle pogoda super. Normalnie droga jest sniezo-skalna, ale z powodu ciaglego obecnie slonca jest trawkowo-skalna. warunki wlasciwie wiosenne. Dochodzimy szybko pod ow kilka trudnych metrow, ktore bylem zmotywowany poprowadzic. Wszystko na wlasnej asekuracji, po drode byl jakis zmurszaly hak. Nie bylo jakos super trudno, ale ruchy iscie wspinaczkowe, czesciowo z dziabami czesciowo bez. najgorsza kocowka kiedy wbijalem srube do traw w koncowce trudosci stojac tylko w jakiesc szczelinie na przednich zebach rakow. troche sie tam wybalem ,ale sytuacja byla w miare pod kontrola.  Nastepne wyciagi to juz latwe trawki. Koncowke zrobilismy inna trasa, bo nasza wiodla przez pologa plyte co w tych warunkach bylo srednio bezpieczne.Na szczycie zameldowalismy sie po niecalych 3h czyli w dobrym czasie. Zdjecia, herbatka, czekolada, kontemplacja i na dol juz prawidlowym zejsciem a nie przez kosowki. reszte dnia rest z widokiem na inne wspinajace sie zespoly. wspaniale:)

28 lutego 2011

w kosodrzewinie

Zaczelo sie dosyc niewinnie. Wyszlismy z HOTELU gdzies po 9. wialo strasznie chociaz na dworze lampa. niektorzy instruktorzy nawet przebakiwali zeby zrobic dzien restu. no ale w koncu ruszylismy. dzis w planach byla nauka wspinania w lodzie, budowa stanowisk, wkrecanie srub itp. Zawiesilismy trzy wedki i tak sobie chodzilismy tam i z powrotem. wiercilismy stanowiska abakanowa (czyli taka dziure w lodzie przez ktora mozna zalozyc tasme do zjazdu), powkrecalismy kilka srub a poniewaz bylo jeszcze w miare wczesnie to postanowilsimy z naszym intruktorem Kierzem ze wbijemy sie w prawdziwa sciane. Brak odpowiedniej liny (mielismy tylko 2 pojedyncze na 4 osoby) brakujace ekspresy i tasmy nikogo nie przejely i  skladzie Kirzu, Ja, Andrzej i Mirek ruszylismy do gory nie do konca wiedzac co tam na tej gorze jest. Czteroosobowy zespol jest dosyc wolny zwarzywszy ze Kierzu zostawial przeloty dla mnie jako drugiego prowadzacego. Z biegiem czasu jednak ograniczylismy sie do lotnej asekuracji. Po drodze minelismy kilka progow lodowych i krotki mikstowy teren za IV moze troszke wiecej. Strachu nie bylo, ale lajtowo tez nie. Na gran dotarlismy o zachodzie slonca. Okazalo sie ze Andrzej zapomnial czolowki no i oczywiscie nie do konca wiadomo jak schodzic. mialo byc milo, fajnie , szybko tak zeby zdarzyc na kolacje, a skonczylo sie na dwu godzinnym przedzieraniu sie przez kosodrzewine. ale jaka kosodrzewine! szlismy w nocy i byly momenty ze iglaki byly tak geste ze nie widzialem na czym stoje i gdzie ide. a szlismy normalnie po galeziach bez kontaktu  z podlozem w 3 metrowej, pionowo rosnacej kosodrzewinie! czulem sie jak malpa skaczaca w koronach drzew. bardzo surrealistyczne doswiadczenia. po tych godzinach lazenia nagle wynurzylismy sie z gaszczu wprost na sciezke wiodoca do hotelu. na kolacje byly tylko resztki...

26 lutego 2011

Gato Session



dwa odciski na dwoch srodkowych palcach zeszly do zywego miesa. cala skora na rekach mnie piecze mam typowy "skalowstret" a tu jeszcze zostalo kilka godzin wspinania.... jestem na wyjatkowych, na skale krajowa, zawodach wspinaczkowych Gato Session. Na torunskiej scianie wspinaczkowej zebralo sie ponad 130 wspinaczy glownie z polnocnej polski zeby powspinac sie przez bite 24 godziny. Przyjechalismy ekipa z Raszem, Grzeskiem, Karolem i Julianem zastajac na miejscu kilku innych poznaniakow. Rafal zmobilizowany najbardziej z nas wspina sie praktycznie non stop i zajmuje 10 miejsce. reszta z nas juz gorzej. Ja postanowilem polaczyc przyjmne z pozytecznym i razem z Julianem wyszlismy na czas nieokreslony spotkac sie ze slynnym piercingowcem Dunga. Z Dunga laczy mnie bardzo wiele bo przeciez mieszkalismy przez jakis czas razem i bylismy ze soba bardzo blisko;) teraz pracuje we wlasnym studiu tatuazu i przebija kolczyki w kazdym, nawet trudnym do wyobrazenia miejscu... Pochodzilismy po Toruniu, zaliczylismy krotkie kimono u Dungi w domu i wrocilem sie wspinac. O dziwo moc wrocila ale niestety skora juz byla nieobecna.
Podsumowujac zawody niesamowite, super klimat, napewno wracamy za rok z wieksza motywacja i jeszcze wieksza bula;) moja slaba forma dala mi wiele do myslenia. Na tyle wiele ze postanowilem zmienic swoj ostatnio malo sportowy tryb zycia. poki co udaje mi sie...

p.s.zdjecie wziete ze wspinania.pl fot.Agnieszka Stefanowicz. potem je zmienie na jakies swoje made by fotografo bueno Julian;)

11 lutego 2011

Drytoolin'



Musze smiesznie wygladac w tych skorupach i rakach obklejonych blotem, trzymajac w rekach dziabki a dookola jak okiem siegnac sniegu ni ma! Wielkimi krokami zbliza sie oboz wspinaczkowy w Tatrach z KW Warszawa wiec postanowilem troche potrenowac. Zaladowalem plecak calym sprzetem wspinaczkowym jaki posiadam, ubralem sie "jak w gory" i z kijkami chodzilem po wzniesieniach w parku Cytadela. Wbrew pozora da sie tam zmeczyc po przewyzszenia sa znacznie, a do tego sporo blota i padajacy deszcz. W podobny sposob trenowalem przed wyjazdem do Argentyny i wyszlo mi na dobre.
W kwestii wyjasnieni drytooling to wspinaczka w skale ale z pomoca rakow i czekanow. Styl ten z uwagi na to ze w zimie oczywiscie nie da sie wspinac z golymi rekami nazwany jest "wspinaczka zimowo-kalsyczna". Troche maslo maslane, w gruncie rzeczy chodzi o to zeby sie przemiszac do gory w jak najlepszym stylu.
Moje popisy zgromadzily nawet kilkuosobowa widownie, ale ze czulem sie jak malpa na wybiegu to poczekalem az sobie pojda. Ciezka to robota bo dziala troche inne miesnie niz przy zwyklym wspinie i trzeba je od nowa przyzwyczajac.

W Poznaniu jestem juz troche ponad miesiac. Staram sie ruszac ile sie da, ale moj tryb zycia zmienil sie radykalnie i motywacja zdecydowanie spadla. Tym bardziej na wiesc o tym ze nie dostalem sie na UTMB:/
Stalym punktem zaczely byc srodowe biegi z "grupa" Natural Born Runners i mam nadzieje ze tak pozostanie. Wbieglem tez na najwyszy szczyt Poznania Gore Morasko i kilka razy po ulubionej cytadeli. W zeszla niedziele wystartowalem w loklanym biegu na orientacje w okolicach maltanskiego Zoo. oczywiscie padal deszcz i caly przemoklem. wszystkie punkty znjadywalem idealnie i wydawalo mi sie ze biegne calkiem szybko, a okazalo sie ze nie znalazlem sie nawet w szerokiej czolowce. szalu nie ma.
Wracam tez do formy wspinowej na AZS gdzie mimo uplywajacego czasu naprwde nic sie nie zmienilo. Te same twarze (tylko wieksze brzuchy) , ogrzewania nie ma, w rece zimno, chwyty brudne ale i tak jest zajbiscie:) Ah zmienilo sie to ze musze placic 7zl, zwykle mialem przywileje;) jako pierwszy mocny cel wylonily sie zawody w Toruniu w przyszly weeked. 24h sesja wspinaczkowa. Nie powalcze napewno ale sie przynajmniej dobrze zbuluje.

W tak zwanym miedzyczasie zlozylem razem z moja biznesowa partnerka Margo, wniosek o dofinansowanie z unii. Na jaki projekt to napisze jak juz dostniemy pieniadze a do tego dluga droga. Mam tez dorywcza prace jako tajny klient. Odwiedzam salony pewnej sieci komorkowej i filmuje "ukryta kamera" pracownikow udjac przy tym normalnego klienta. zabawa przednia i wreszcie moge sciemniac za pieniadze:)
Mysle ze w Poznaniu, mimo tego ze jest niebywale plaski  a krajobraz nudnawy, to ciagle sie cos dzieje. Nie mialem dnia zebym sie nudzil i w dodatku nawet nie mam czasu zeby sobie posiedziec bezcelowo na necie.
Caly czas jakies spotkania, obiady, sport, zakupy,filmy i nawet zostalem czlonkiem zalozycielem stowarzyszenia turystyki kulinarnej! Dzieje sie sporo, a ze blog ma byc glownie o przygodzie to nie bede opisywac "przygod dnia codziennego". Jakkolwiek sa one ciekawe to korzysci z nich za wiele nie ma:)

ide dalej szukac motywacji do treningu

28 grudnia 2010

Podzamcze wspin

Ta niesamowita sciana to Wielka Cima w Podzamczu. Na niej znajduje sie najtrudniejsza droga wspinaczkowa w Polsce, Made in Poland zrobiona oczywiscie przez Lukasza Dudka. Ja jedyne co moge to zadrzec glowe do gory i w zdumieniu otworzyc usta. Takie to plaskie, przewieszone i fantastyczne.
Podzamcze jest jakies 40min jazdy samochodem z mojego domu i nie przesadze jak napisze ze spedzilem na Jurze wiekszosc weekendow mojego dziecinnstwa, a tutejsze skaly i okolice Zamku znam wyjatkowo dobrze. Pamietam jak w wieku lat 6 wkradalem sie z tata, bratem i wujkiem na zamek o 12 w nocy zeby zobaczyc duchy. Dla mnie, jako dziecka, bylo to tak traumatyczne przezycie ze ponoc nie moglem spac przez nastepny tydzien. I naprawde widzialem ducha!
Tym razem wybralem sie z Jagna, znana czytelikom z azjatyckiej podrozy, na wycieczke z zmiarem sprawdzenia czy w tym roku mozna sie jeszcze wspinac. No i nie dosc ze sie dalo, to warunki byly swietne i do tego bylo calkiem cieplo. Tylko da woda w chwytach. Zrobilismy 4 drogi na skale zwanej Niedzwiedz a potem odkrywalismy tajemnice Podzamcza wspominajac czasy jak jeszcze bylismy harcerzami i plasalismy pod skalkami. To byly czasy...
zapraszam do obejrzenia kilku zdjec. Uwazam ze Jura to jeszcze malo znany, a zdecydowanie jeden z piekniejszych, regionow Polski.
Jutro jade na sylwestra w okolice Zakopanego.Mam nadzieje ze oprocz szampanskiej zabawy, wyskocze w gory na jakas mala przygode.
Szesliwego Nowego Roku dla czytelnikow! Pamietajcie o postanowieniach noworocznych!

28 października 2010

Wspin w Squamish


Star Check. To chyba najpiekniejsza, latwa droga sportowa w Squamish. Niesamowity, lity filar wyrasta jakies 100m prosto z rwacej rzeki. Znajduje sie kilkanascie kilometrow na polnoc od miasta, doslownie kilkadziesiat metrow od autostrady. Pojechalem tam z moja wspolpracowniczka Laura zaraz po zamknieciu sklepu. Dojscie pod droge nie jest ewidentne i troche musielismy sie naszukac zejscia, a potem zjechac dwie dlugosci liny do podstawy sciany, zaraz nad brzeg Squamish river. Jest juz dobrze po 18 i zaczyna sie ciemnic, ale takiej okazji na wspin nie mozna przegapic. Prowadze wszystkie wyciagi. Spity poczatkowo w bezpiecznej odleglosci kilku metrow zaczynaja sie powoli przerzedzac tak ze gdzies na drugim 40m wyciagu z powodu zapadajacej ciemnosci nie widze ani nastepnego ani poprzedniego spita. Droga prowadzi doslownie ostrzem filara. Nie jest zupelnie pionowa, ale ogromna przestrzen i niesamowity grzmot przewalajacej sie wody gdzies tam w dole robi ogromne wrazenie. Dochodze do stanowiska. Jest juz ciemno. Laury oczywscie ani nie widze, ani nie slysze. Po kilkunastu minutach zza ostrza filara wynurza sie swiatlo czolowki. Na jej twarzy maluje sie uczucie ktore doskonale oddaje klimat miejsca: satysfakcja i fascynajca z lekka dawka strachu. Zostaje nam ostatni, najtrudniejszy wyciag, ktory prowadze juz w swietle czolowki. Zaskakujaco nie sprawia nam problemu i po krotkim podejsciu jestesmy z powrotem na autostradzie.

Wspin w Squamish jednak bardzo rzadko oznacza wspianie sportowe, czyli ospitowane sciany tak jak to wyglada w Polsce. Tutaj kultywuje sie wspinanie tradycyjne (na wlasnej asekuracji) ktore pochlonelo mnie na dobre. To jest wlasnie prawdziwa esencja wspinaczki. Podchodzisz pod sciane, wspinasz sie uzywajac tylko tego sprzetu ktory posiadasz i koniec. nic w scianie nie zostaje (moze oprocz bialawych sladow magnezji).
Na mojej "liscie przejsc" w Squmish widnieje obecnie jakies 50 pozycji od 5.4 do niestety jedynie 5.9 
Zdaje sobie sprawe, ze pewnie wiekszosci z Was nic nie mowia ani te cyfry ani termin "wspinaczka sportowa" czy "tradycyjna", ale wyjsnienie tego nie jest szybkie ani proste. Generalizuja to wspinanie tradycyjne jest bardziej wymagajace psychicznie i z tego wlasnie powodu moje wyniki sa takie slabe. Jest to troche deprymujace ze wspinam sie tyle lat, a moj poziom rowna sie tutejszemu amotorowi ktory wspina sie od kilku weekendow. No ale nie mozna byc dobrym we wszystkim, poza tym jeszcze wiele wspinaczkowych doswiadczen przede mna:) W kazdym razie wspinanie tutaj jest z wielu wzgledow niesamowite. Nie ma chyba sensu pisac jak podniecaja mnie perfekcyjne rysy bo watpie zeby ktos to zrozumial;) To trzeba poczuc na wlasnych dloniach!

No ale nie samym wspinem czlowiek zyje. trzeba tez troche pobiegac;) Tydzien temu zaliczylem long run w Parku narodowym Garibaldi, tam gdzie wczesniej z Misia wchodzilem na Black Tuska. Slawek z Marta poszli sobie krotsza trasa nad jezioro (ale i tak kawal drogi -18km) a ja pobieglem troche na okolo robiac 33km i 3000m przewyzszenia. Trudno opisac jak wspaniale jest bieganie wysoko w gorach z widokiem od oceanu po osniezone szczyty. Nie moge sie doczekac az doswiadcze podobnych uczuc w Tatrach. No moze bez tego Oceanu;)

Misia i Marta niestety wyjechaly i zostalem ze Slawkiem. Dzis jednak znienacka odezwal sie do mnie japonczyk Hidu (albo Hindu, w sumie nie wiemy) i o dziwo z nami zamieszka! ciekawe co to bedzie.
A w grudniu mozliwe ze znajde sie w... Kalifornii ale na razie nie zapeszam. Jak sie uda to bedzie wspaniale zakonczenie wyprawy.
Pozdrawiam!

p.s. zdjecie nie jest moje (ja nie robilem bo bylo ciemno) , a na zdjeciu jest Natasha, polka z pochodzenia ktora mieszka w Victorii a bywa czasem w Squamish;)


20 lipca 2010

Minął rok...


14 lipca minął dokładnie rok odkąd wyjechałem z Polski. Troche to zaskakujące. Czy rok to dużo czy mało?

Po raz kolejny osiadlem na dluzej w jednym miejscu. Dzieki temu nie mam wrazenia ze ta wyprawa sie dluzy. Owszem, mialem dosyc kilka razy, bo ile mozna spac w namiocie i jesc wszystko co najtansze. Teraz mamy mieszkanie, prace i jedzenie wybieramy nie tylko z najnizszej polki, ale tez czasem jedna polke wyzej:)
Dojechala do nas Agata  i w przeciagu tygodnia wszyscy juz mieli gdzie pracowac. Bena podczas swoich poszukiwan natrafil na Crisa Szylowskiego, polskiego emigranta ktory przy okazji jest managerem hotelu. Zatrudnil Bena na recepcji a potem Agate na housekeepingu. Ostatnio nawet zaprosil nas na grill w ogrodku z widokiem na Chiefa. Ah ta kielbasa i ziemniaki, juz zapomnielismy jak to wszystko smakuje. Mieszkanie doslownie znalezlismy z dnia na dzien. Male, jednopokojowe na parterze wielkiego domu pelnego indian (z Indii) zwanych przez nas, nie bez powodu, Sultanami. Mieszkanko nowe, kuchnia, lazienka, internet, nic wiecej nam do pelni szczescia nie potrzeba. wreszcie kompiemy sie codziennie, a nie co ktorys dzien z kolei:)
Nie ma mebli, ale znajdujemy szybko jakies tanie lub darmowe krzesla, stolik i materace. jestesmy urzedzeni choc IKEA to nie jest. raczej wersja "na pustelnika"
Moja praca nie jest specjalnie ekstycujaca. 10 godzin w niezbyt ruchliwym sklepie gorskim, za to mam znizki na wszystko i czasem spotykam calkiem ciekawych ludzi. 4 dni pracy, 3 dni wolnego ktore przeznaczam glownie na bieganie i wspinanie. Na poczatku wspinalem sie na zywca (bez aekuracji) na jakis latwych drogach, bo nie mialem sprzetu. jak juz kupilem najpotrzebniejsze rzeczy to ruszylismy w trojke na cos normalnego. Agaty pierwszy wspin zakonczyl sie sukcesem, natomiast ja mialem po raz pierwszy w zyciu okazje przetestowac jak dzialaja friendy. Dwukrotnie polecialem glowa w dol (lina sie zawinela) i troche sie poobdzieralem. wniosek, brak techiki. Niestety w Polsce dominuje wspinaczka sportowa, a wspinanie w rysach to zupelnie inna zabawa.
Ostatni weekend w Squamish odbywal sie Mountain Festiwal. Slawy wspinaczkowe zjechaly sie pokazywac filmy i zdjecia. Royal Robbins, Tommy Caldwell, Alex Hannold, Cedar Wright i kilka innych nazwisk ktore pewnie nikomu z Was nic nie mowia, a u mnie wywolywaly wypieki na twarzy. Jezeli ktos znajdzie film "Alone on the wall" z alexem hannoldem to gwarantuje spocone dlonie ze stresu, nawet jezeli nigdy w zyciu sie nie wspinaliscie.
Squamish jest male, ale cos sie tu zawsze dzieje. niedlugo ma byc duzy festiwal muyczny, zawody w slackline. Jest kino ("predators" wcale nie taki zly), mnostwo szlakow od spacerowych do super-trudnych rowerowych, jest basen i jacuzzi no i wreszcie jest mcdonalad z lodami i duza coca-cola za 1$:) Przedewszystkim jednak jest jakas taka pozytywna atmosfera i wychodzac do pracy z widokiem na ogromnego Chiefa jestem po prostu zadowolony.

Nie zaczy to ze nie tesknie za domem i ojczyzna:) Wracam na swieta, to postanowione. Nie moge po prostu wrocic z pustym portfelem. Poza tym jeszcze czeka na realizacje kilka innych pomyslow....

p.s. kilka zdjec z naszego skromnego zycia w Squamish, dodalem tez zalegle z podrozy po B.C.

22 września 2009

Climbing Krabi




na poludniu monsun. leje codziennie ale na szczescie krotko. na sam koniec tajlandi mozna dojechac za mniej niz 25zl oczywiscie 3 klasa w pociagu. mozna tez za 5zl jak Aga z Luisem, ktorzy przejechali cala trase na bilecie do najblizszego miasta za bangkokiem:) stopem docieramy do Phangha. Jest tutaj znany park narodowy obejumujacy mangrowia (takie drzewa z korzeniami na wierzchu;) oraz wapienne ostance wyrastajace prosto z morza w tym znana wyspa Jamesa Bonda uwieczniona na filmie "Czlowiek ze zlotym pistoletem". Wszyscy znaja prawda?:)

Wypozyczamy longboat z niezwykle wyjacym silniiem i w deszczu plywamy po calym parku. jaki jest urok w zwiedzaniu w low season? nie ma prawie wogle turystow, mozna przezyc burze na morzu, mozna obserwowac tecze, wreszcie mozna plywac na wyspie jamesa bonda w strugach deszczu nie bedac nagabywanym przez stada sprzedawcow pamiatek:) jedyny minus wycieczki. wypozyczenie kajakow morskich oznacza bycie pasazerem plastikowego kajaka wraz z dwoma innymi pasazerami oraz wioslujacym. nudne to jak flaki z olejem, nawet nie mozna samemu powislowac. wrocilismy przemoknieci i przemraznieci juz w nocy

przenosimy sie do krabi zachczajac za namowa Luisa o swiatynie (ktora to juz z kolei?). Oplacalo sie. stopem docieramy w piatke do samego wejscia. jest tu krotki szlak przez jaskinie i zablocona dzungle gdzie mieszkaja mnisi. WC wyraznie wskazuje wyzszosc mnichow. na jednych napis: for monks, na drugich: for people:) prawdziwa atrakcja jednak to wdrapanie sie po 1237 schodach na szczyt gory gdzie siedzi wielki zloty budda. dawno sie tak nie umeczylismy. zeby to byly zwykle schody, ale to byly takie pionowe ze zleciec mozna:)

Jeszcze tego samego dnia doplywamy lodeczka do polwyspu Railey, azjatyckiej mekki wspinaczkowej. znajdujemy bungalow dla calej piatki w dzungli kawalek od plazy. udaje nam sie jeszcze pokolcic o zasady bilarda hiszpanskie vs polskie. tak czy siak ja z Aga jestesmy najelpszym teamem:)

nie pozostalo nam nic innego jak sie powspinac:) tzn ja z jagna, bo reszta wyleguje sie na plazy;) forma sie nie popisalismy za to widoki nieprzecietne. klify wysokie na ponad 100 metrow, miedzy nimi dzungla, a nad morzem piaszczysta plaza. wspinalo by sie swietnie gdyby nie wyslizgany wapien i drogi ktore koncza sie w srodku sciany. nawet na szczyt wyjsc nie mozna. Pozostala trojka zalicza jeszcze blotne zejscie do laguny. mimo usilnych prob wycofali sie tam gdzie moj brat 2 miesiace temu:) laguna niebezpieczna jest.

drugi dzien przenosimy sie na wsipin w okolice patong beach, lonely planet uznaje ja za jedna z najwspanialszych plaz swiata. rzeczywiscie ladna. ostatni wspoln wieczor swietujemy w Ao Nang, malej turystycznej wiosce. Ale co to bylo za swietownie! zaszalelismy i kazdy z nas (oprocz niejadka Jagny) kupil bufet "jedz ile chcesz" za 250bathow. to co przechodzlismy przez nastepne godziny jest niedoopisania! kazda danie z bufetu prepyszne:zieminaczki, wieprzownia, szaszlyki, kurczaki, rybka, puree,curry, saltki, owoce i na koniec lody. i tak kilka razy. do rana nikt nie byl w stanie sie ruszyc. prawdziwa ekstaza jedzeniowa

smutny czas rozstania. Aga, Luis i Patryk wracaja juz do domu. smutno. wspaniale sie z nimi podrozowalo mimo ze czasem twierdzilem inaczej:) to byl naprawde kawal przygody. mam nadzieje, ze jeszcze kiedy bedzie okazja do wspolnej wyprawy.

z Jagna jeszcze jezdzilismy na skuterze i wylegiwalismy sie na plazy przez 2 dni na Phuket co zaowocowalo moim calkowitym spaleniem ciala, ktorego skutki odczuwam do dzis (3 dni potem). przezylem tez pierwsza nauke surfingu i ku mojemu zdumieniu utrzymalem sie na fali przez kilkanascie sekund. to trzeba powtorzyc.
Jagna super dopasowala sie do naszej skromej ekipy i czesto podejmowala prawdziwe meskie decyzje:) zabrala moja torbe pamiatek i stopem odejchala 2 dni temu. szkoda ze zostaje sam...
bde tesknil za Wami druzyno hehe

na phuket zostaje miesiac bede trenowal muay thai czy jak kto woli boks tajski. piszac to ledwo juz moge ruszac rekami, ale jak to wszystko wyglada opisze pozniej...

pierwszy etap podrozy zakonczony. udany w 150%. bylo troche smiesznie troche strasznie, ale kazdy dzien byl wypelniony przynajmniej jedna przygoda:)
obolaly pozdrawiam wszystkich

p.s. malo zdjec, reszte robila jagna, a zapomnialem od niej zgra:/