14 października 2012

Lycian Challenge part I



„Tomek!”. „Spoko”. „Tomek, tomek!”. „Spoko, spoko”. „Tomek,tomek”, „Spoko,spoko”. „Tomek”. „...”. JEBS! Zjazd na rowerze. Łasuch krzycząc do mnie co chwile próbował podtrzymać mnie na jawie. Niestety brak snu nie da się tak łatwo opanować. W końcu z impetem wjeżdżam w skały ograniczające drogę (z drugiej strony przepaść) co stawia mnie chwilowo na nogi. To już trzecia nocka tureckiego rajdu przygodowego Lycian Challenge. Bardzo przygodowego rajdu.

Do Turcji jedziemy przypadkiem w barwach adidas Terrex Team Poland. Przypadkiem, bo Magda i Krzysiek Dołęgowscy z powodu „zmęczenia materiału” odpuszczają, proponując nam start. Decyzja nie była trudna, bo zarówno dla mnie jak i dla Agi start w zagranicznym rajdzie ekspedycyjnym to wieloletnie marzenie. Szybki zakup pianki, brakującego sprzętu, paczka z ubraniami od adidasa, szukanie taniego lotu last minute (dzięki Justyna) i już siedzimy w samolocie czekając na rozwój wydarzeń.

Bazą tegorocznego rajdu jest Gocek – mała mieścina leżąca nad brzegiem morza śródziemnego. Po sezonie cicha i spokojna, tylko zaparkowane luksusowe jachty przy brzegu świadczą, że nadal jest to turystyczny kurort. Z Aga dostajemy się tutaj z Antali z trzema przesiadkami autobusowymi. Chłopaki - Kuba , Łasuch oraz naczelny fotograf, Piotrek Dymus dolatują nocą do pobliskiego Dalamanu.
Kolejne 2 dni to zupełny chillout wliczając w to taplanie się w basenie, zakupy pamiątek, zajadanie się prawdziwym tureckim kebabem, a w międzyczasie zdawanie sprzętu, odebranie nadajników SPOT i nie mająca sensu odprawa po turecko-angielsku, która wprowadziła więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Ah, no i dostaliśmy mapy.

Mapa na Lycian Chellenge to osobna historia. Ksero, ksera kolorowej mapy topograficznej w skali 1:25000. Wydawało by się, że super bo dokładna, ale jak mamy 5 arkuszy metr na dwa wydrukowanym na zwykłym papierze,który rozpada się przy najmniejszym kontakcie z wodą to już robi się problem. W dodatku punkty nanosi się na podstawie koordynatów UTM, które dostaje się 3h przed startem. Potem okazuje się, że jednak koordynaty różnią się nawet o kilkaset metrów od położenia punktów, więc na nałożenie właściwych miejsc pozostaje 5 min przed startem na podstawie mapy wzorcowej. Zaklejenie mapy, pocięcie jej na odpowiednie kawałki i ochrona przed deszczem czy nawet kroplami potu to ukryta dyscyplina tego rajdu:)

W końcu upragniony dzień startu. Okazuje się, że nasze skrupulatnie przygotowane przepaki nie mają sensu, bo owszem są dwa przepaki na całej 350km trasie, ale można mieć tylko dwie torby, które są przenoszone z jednego miejsca na drugie, więc żadnej taktyki tutaj nie ma. Wszystko co się może przypadać „na potem” , całe jedzenie i picie ląduje w przepaku byle to wszystko upchnąć. W praktyce na plecach nosi się większość dobytku wliczając pianki, sprzęt do zadań linowych, buty na zmianę i zestaw ciepłych ubrań. Trochę to waży, ale biegać tzw. „świńskim truchtem” się da;)

Start się z lekka opóźnia przez panikę wywołaną mapą wzorcową, która umiejscawia punkty nie tam gdzie koordynaty wskazywały. Ostatecznie 11:20 ruszamy z impetem na etap pierwszy – city puzzle, czyli zabawowe zbieranie literek po całym miasteczku. Tempo średnie, ale czuć napięcie w powietrzu. Łasucha nawet coś siekło w plecach przed dobiegnięciem na jeden z punktów. Zaczyna się ciekawie...

Po 20min ruszamy na rower. Przed nami już jedni i drudzy czesi, równo z nami Turcy z tyłu  francuzi zaklejają jeszcze mapę i tną na kawałki A4i. Skwar straszny, a tempo jak to na początku mocne. Od razu ostro w górę. Przy pierwszym punkcie niebo się chmurzy, zaczyna padać. Mapa się rozmywa i rozpada mimo mapnika. Łapiemy gumę. Potem drugą. Czesi mają już 30min przewagi. Odjeżdżają nam francuzi i turcy. Lądujęmy na końcu. Łapiemy trzecią gumę, którą w błocie i deszczu już beznamiętnie zmieniamy. Nastroje trochę siadają. Pierwsze głupie błędy nawigacyjne. Mapa przestaje się zgadzać i brniemy w jakimś bezsensownym kierunku. Spotykamy na szczęście inne zespoły i wspólnymi siłami (oni mieli lepiej oklejone mapy) wychodzimy na dobry wariant. Mijają godziny i kolejne kilometry. Zapada noc i docieramy to punktu w opuszczonej wiosce. Akurat trafiamy na Piotrka, który twierdzi, że przed nami byli tylko Czesi z CZARu. Wydaje nam się to mało możliwe zważywszy na ilość wtop. Potem okazuje się, że nasze wtopy były wyjątkowo niewielkie w porównaniu z innymi zespołami. Zbliżając się do poranka docieramy do końca roweru i po krótkim ogrzaniu się przy ognisku ruszamy na trekking, który ma nas wprowadzić na 2400m n.p.m. , najwyższą górę w okolicy. Jest dosyć chłodno i zestaw długi + krótki rękaw plus gore-tex działa jedynie przy chyżym poruszaniu się.
Góry zupełnie dzikie. Trzeba wybierać drogę przez wyschnięte koryta rzek i kaniony lub liczyć na jakąś przypadkową ścieżkę wydeptaną przez pasterzy. Przekroczenie gór „na azymut” to naprawdę przygoda sama w sobie tym bardziej jak do pokonania jest 30km i nie widać właściwie celu. Wyłania się dopiero wraz ze wschodem słońca i wydaje się tak bardzo daleko i wysoko...
Co jakiś czas oglądamy się za siebie, ale mimo rozległego terenu nie widzimy za sobą żadnych zespołów. Ze szczytu schodzimy „na szagę” przez kolczaste zarośla i skały do doliny i pierwszego przepaku na którym czeka zrobiony przez Agę makaron z kurczakiem oraz wymarzona Coca-cola. Lekko rozleniwieni ruszamy na dalszą część trekkingu. Ogromny płaskowyż skalny z pojedyńczymi sosnami i chatkami „na końcu świata” z uśmiechniętymi turczynkami zapraszającymi na „czaj”. Super klimat. Staramy się truchtać w dół i po płaskim. Czeka nas jeszcze przeprawa przez góry z kilkoma niespodziewanymi odcinkami skalnymi. W Polsce byłoby tu kilkanaście szlaków turystycznych i „orla perć” , tutaj nie ma kompletnie nic. Nawet najmniejszej ścieżki. Do doliny schodzimy przez kanion wyschniętej rzeki. Zaczyna padać. Do kolejnych rowerów docieramy już w kompletnej zlewie. Czeka nas 15km zjazdu, który w słońcu byłby radosna zabawą, ale w deszczu i na błotnistym szutrze zamienia się w walkę o życie i zdrętwiałe stopy. Wjeżdżamy w dolinę, która kompletnie nas zaskakuje. Wielkie, wapienne ściany ograniczają wąwóz tworząc jego 300 metrowe pionowe ściany. Takie miejsce umiejscowiłbym raczej gdzieś w Tajlandi. W dodatku jedna tylko droga, która po drugiej stronie doliny wije się kilkunastoma serpentynami do góry niczym norweska Droga Troli. Trzeba tamtędy podjechać... Zaczyna się burza. Pioruny walą nad nami co kilka minut. Robi się stresująca atmosfera spotęgowana histerią Agi, że „zginiemy w jakiejś pieprzonej Turcji”. Zapada drugi zmrok, nadchodzi SLEEPMONSTER...  cdn.

p.s. Wszystkie fotki made by Piotrek Dymus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz