22 sierpnia 2011

Chan Tengri 7010m





Chan Tengri to szczyt idealny. Trójkątna piramida jaką rysują dzieci kiedy chcą narysować górę. Albo jak mówią żołnierze „dwa stoki w taki sposób” składając ręce w trójkąt. Po prostu najpiękniejsza góra na świecie.  Umieściłem ją na liście „do zdobycia” już wiele lat temu i zdecydowanie z całej „śnieżnej pantery” właśnie na Chan Tengri zależało mi najbardziej.
Do basecampu na lodowcu Inylchek dotarłem 16go sierpnia po dość długiej podróży z Biszkeku. Najpierw samochodem jako jedyny klient do Karkary skąd helikopterem 40min na lodowiec. Jestem ostatnią osobą, która przyleciała do basecampu w tym sezonie. Pogoda o dziwo doskonała. Jak na dłoni widać Pik Pobiedy i strzelistą sylwetkę Chan Tengri. Od razu dowiaduję się od szefa bazy, Dimy, jak wygląda sytuacja w górach. Na Pobiedzie jest 10os grupa kazachów, dziś atakują szczyt. Oprócz tego kilku Rosjan i wczoraj wyszła trójka Ekwadorczyków, wśród nich, piąty w historii zdobywca korony Himalajów. Na północnej ścianie działa też Denis Urubko, kończąc właśnie nową drogę. Nikt nie wybiera się w ciągu najbliższych trzech dni. Okazuje się, że jest dwójka Włochów, którzy chcą iść w piątek rano na drogę Abałakowa, która początkowo pokrywa się z drogą normalną przez lodowiec. Mógłbym iść z nimi i najniebezpieczniejszą część drogi pokonać razem, a potem już solo. Szybka decyzja, mam 3 dni na Chan Tengri i wracam w piątek. Szybko się przepakowuję do małego plecaka i o 17 ruszam do campu 1 u podnóża niebezpiecznego kuluaru. Z założenia miałem atakować Chana na szybko, planowałem nawet w 24h, ale ostatecznie zdecydowałem się na jeden nocleg w campie 3 w jamie śnieżnej.  Jestem  poddenerwowany wspinaczką na Chana. Na morenie potykam się i spadam z uskoku łamiąc jeden kijek i trochę się obdzierając. Zaczyna się nieźle. Camp 1 jest pusty co przeczy idei, że na Chana zawsze wchodzi dużo osób. Z campu 1 wychodzę o 4 rano, odcinek powyżej jest bardzo niebezpieczny z powodu lawin i seraków i pokonuje się go tylko w nocy, albo wcześnie rano. Idzie mi się dobrze, mimo że ślady są ledwo widoczne (w nocy padał śnieg) i standardowo muszę torować. Kilka najgorszych szczelin jest ubezpieczonych poręczówkami, ale czasem trzeba przechodzić przez małe mosty śnieżne czy skakać. Mijam camp 2 i dwa namioty rozłożone na wszelki wypadek przez przewodników, bardzo mi się potem przydały.  Do campu 3 w jamie śnieżnej pod serakiem dochodzę po 5h i 50 min, czas całkiem niezły zakładając, że się specjalnie nie spieszyłem. Planowałem wchodzić na szczyt tego samego dnia, tym bardziej że pogoda dobra, ale Dima przez radio odradza pomysł i mówi, żebym na spokojnie wyszedł o 5 rano następnego dnia. Siedzę więc cały dzień w jamie, słucham mp3, jem, piję i oglądam swój cel który z tej perspektywy wygląda bardzo groźnie i niedostępnie. W międzyczasie na dół schodzi dwójka Rosjan i Hiszpan. Na górze w campie 4 jest ponoć dwójka Irańczyków i jeszcze jakiś jeden namiot.
Na Atak szczytowy ruszam o 4:45. Najpierw stromą ścianką na siodło i potem granią na górę. W górze wysoko widzę dwa poruszające się światła, pewnie Irańczycy.  Mijam szybko namioty i trójkę osób które też zbierają się do ataku.  Grań jest miejscami wąska, nakryta nawisami od strony Kazachskiej, były one przyczyną wielu śmiertelnych wypadków. Po wszystkich relacjach które czytałem, wiem, że trzeba bardzo uważać żeby nie iść za blisko ostrza grani, szczególnie we mgle. W pewnym momencie grań staje dęba i zaczynają się poręczówki i regularne wspinanie. Zostawiam kijki i z czekanem pnę się do góry. Jestem zaskoczony trudnościami. Kilka ścianek spokojnie mogłyby robić za piątkę w Tatrach. Gdyby nie poręczówki to miałbym niezłego stracha. Zresztą i tak miałem, bo stan poręczówek pozostawia wiele do życzenia. W jednym trudnym miejscu, z trzech wiszących lin, wszystkie wisiały na kilku niteczkach rdzenia. Przerażający widok kiedy wie się, że od tych kilku nitek zależy życie. Mimo, że staram się nie korzystać aktywnie z poręczówek jestem zmuszony dwa razy wydrzeć na rękach kilka metrów do góry. Potem pomyślałem, że i tak na dół będę przecież musiał zjeżdżać na tych linach. Mijam dosyć szybko Irańczyków i już samotnie, przecierając miejscami szlak wspinam się do góry. Ciężko mi i strasznie się dłuży. Planowałem maksymalnie 5 godzin na szczyt, a tu już szósta mija i jestem jeszcze daleko. Dochodzę do grani szczytowej, która okazuję się niespodziewanie strasznie długa. Pod koniec przestaje już używać poręczówek, które miejscami tylko spowalniają i utrudniają wspinaczkę. Wreszcie dochodzę do trójnoga szczytowego umieszczonego poniżej czapy lodowej. Czwarty szczyt zdobyty. Pogoda w międzyczasie się zepsuła, ale jakieś widoki są. Nie cieszę się specjalnie, bo wiem, że przede mną długa i nieprzyjemna droga na dół. Skupiam się, żeby nie popełnić jakiegoś głupiego błędu. Na dół korzystam już aktywnie z poręczówek. Czasem asekuruję się tylko z karabinka, na stromszych odcinkach z pomocą prusika. Dwa razy zjeżdżam na półwyblince. Wygląda to tak, że zawiązuję prusika, łapię się wszystkich możliwych poręczówek i schodzę opuszczając się na rękach, Gdyby któraś poręczówka puściła, to liczę na to że inna wytrzyma. W każdym razie jest to wszystko bardzo stresujące i czasochłonne.  Po drodze spotykam ruska który też wyprzedził Irańczyków. Na nich z kolei natykam się dużo niżej, twardo choć strasznie wolno, napierają do góry. Potem okazuję się, że nie są w stanie zejść o własnych siłach i nocują bez namiotu na 6400. Rusza akcja ratunkowa, ale ostatecznie udaje im się zejść po 3 dniach!
Mnie na grani łapie zupełna mgła. Ledwo widać ślady i bardzo uważam, żeby nie iść za blisko nawisów. Z problemami znajduję zejście z siodła do campu 3 w jamie śnieżnej. Czuję, że jestem zmęczony. Znowu, tak jak kiedyś w Argentynie, mam przeświadczenie, że jest mnie więcej niż jeden. Że muszę zrobić więcej herbaty dla kilku osób. Jestem świadomy tego uczucia, a jednak ciągle o tym myślę. Widać jeszcze ślady na dół więc postanawiam zejść szybko do namiotu w campie 2. Niestety na środku lodowca łapie mnie ostra śnieżna zadyma. Zawiało ślady przede mną, zawiało moje ślady, ja jestem na środku lodowca, widoczność na 2 metry i nie mam pojęcia gdzie iść. Jest wieczór, nie mam też namiotu i zastanawiam się co zrobię jak pogoda się nie poprawi. Ostatecznie po dwóch godzinach siedzenia na plecaku trochę się rozjaśnia i znajduję drogę do campu 2. W namiocie czeka mnie niespodzianka. Ktoś zostawił litr coca-coli i słodycze, które pochłaniam w kilka sekund. Postanawiam schodzić w nocy następnego dnia, żeby bezpiecznie przejść przez kuluar i pas seraków. Mam jednak spore obawy czy znajdę szlak, bo ślady są już zasypane. Budzę się zaskoczony o 6 rano, budzik mnie nie obudził. Pogoda wspaniała, a ja przymusowo musze czekać w campie 2 aż zajdzie słońce, czynnik wywołujący lawiny. To oznacza, że będę jeden dzień później  w obozie i stracę szansę dołączenia się do Włochów idących na Pobiede. Cały dzień nudzę się i rozmyślam w namiocie stresując się przed przejściem ostatniego, niebezpiecznego odcinka. Czekam do 18 żeby pokonać kuluar w cieniu. Pogoda zaczyna się psuć ok 16 więc podejmuję ryzyko i przed piątą ruszam szybko na dół. Słońce na szczęście wytopiło stare ślady i widzę jak przebiega szlak. Szybko przebiegam przez pas seraków, zwalniam tylko na przejściu przez liczne już szczeliny. Przechodząc przez jedną, przebijam nogą most śnieżny, ale rzutem na brzuch ratuję się z opresji. Przejście kosztuje mnie dużo stresu. Śnieg jest roztopiony, mosty małe i ciągle duże zagrożenie lawinowe. Ostatecznie w ekspresowe 1h30min jestem bezpieczny w campie 1. Zwijam namiot i ruszam lodowcem na dół do basecampu.  Po zejściu na morenę, robię ostatnie zdjęcie Chan Tengri.  Wreszcie czuję się bezpiecznie i koniec stresów. Uśmiecham się sam do siebie.
W pierwszym basecampie (są 2 na lodowcu) słyszę polskie głosy. Okazuję się, że to grupa trekkersów która przyszła z Olą Dzik. Ola jest nieźle zaskoczona widząc mnie w basecampie, do tego chyba nie poznała mnie przez bujną brodnę;) Świat jest mały. Jeszcze nie dawno Ola zdobywała Gashebrum II, a teraz przypadkiem spotykamy się w Kirgistanie. Nocą dochodzę do swojego basecampu po to żeby  przeżyć kolejne zaskoczenie. W Bazie jest Denis i Siergiej z którymi zdobywałem Komunizma.  Wszyscy mi gratulują. Siedzę w kuchni razem z kilkonastoma „Śnieżnymi Panterami” z Rosji, Kazachstanu, Kirgistanu i innych republik. Wśród nich jest nawet legenda Tien-Shanu, Gleb Sokolov, który ma na koncie kilka niesamowitych rekordów i trudnych dróg. Wczoraj odleciał Denis Urubko. Siergiej mówi wszystkim, że zdobyłem 4 szczyty w 28 dni. Słowa uznania od tak wybitnych alpinistów dodają mi skrzydeł. Niestety na szybko dowiaduję się, że nikt w tym sezonie nie idzie już na Pobiede.
W nocy nie mogę spać. Jest mi zimno i ciągle myślę co mam zrobić. Jestem przerażony wizją samotnej wspinaczki na Pik Pobiedy. Do tego koniec sezonu, lodowiec się topi, na górze jest jedynie jeden Włoch, szlak zasypany. Na myśl, że musiałbym sam przechodzić kilka kilometrów lodowca, pas seraków, kolejne 6 dni (przy dobrej pogodzie) samemu gotować, jeść i spać przechodzą mnie dreszcze. Moja osłabiona psycha nie jest w stanie sprostać takiemu wyzwaniu. Rano decyduję się zakończyć projekt. Nie jestem samobójcą i staram się nie podejmować zbyt dużego ryzyka. Gdyby choć jedna osoba była gotowa ruszyć ze mną na Pobiede to jestem pewny że udałoby się ją zdobyć. Tak pozostaje mi jedynie z żalem patrzeć na ogromne urwisko mojego piątego, niezdobytego szczytu. Wrócę za rok i zakończę to co rozpocząłem dwa miesiące temu.
Czy projekt mogę uważać za sukces? Nikt nie zdobył do tej pory tych czterech szczytów w tak krótkim czasie. Tylko czy aż czterech? Jestem szczęśliwy, że tyle udało mi się zdziałać, ale brakuje kropki nad „i”. Brakuje piątego, najtrudniejszego szczytu, żebym mógł powiedzieć że jestem usatysfakcjonowany. Nie ma rekordu, nie ma śnieżnej pantery. Nie ma Pobiedy, Nie ma Zwycięstwa. Jest za to wspomnienie niesamowitego, górskiego doświadczenia.  Skłamałbym gdybym napisał, że byłem pewny że wejdę na wszystkie szczyty. Prawda jest taka, że nie wierzyłem w siebie, dawałem sobie kilka procent szans na powodzenie. Tymczasem z biegiem wyprawy przekonałem się, że stać mnie na wiele i zdobycie śnieżnej pantery nie było za wysoko postawioną poprzeczką. Zabrakło tylko kogoś  z kim mógłbym zakończyć  projekt. Przekonałem się po raz kolejny, że samotność w wysokich górach nie jest przyjemna. To katorga i ciężkie doświadczenie, które bardzo mocno wpływa na psychikę. Dałem radę to znieść, ale mam nadzieję, że nie będę musiał tego powtarzać.
 Czas wracać do domu i stawić czoła wyzwaniom dnia codziennego.  Ryzyko porażki  jest tam nie mniejsze niż  górach…

9 komentarzy:

  1. nie ukrywam, że wielu osobom czytajacym ten wpis, ulżyło czytając, że już wracasz!

    OdpowiedzUsuń
  2. óstro, ostro!! fajnie się czyta, no i jaka puenta! gartulacje, gartulacje!!! decyzja dobra, wyboru nie było...
    B.P.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pomimo zakończenia projektu przed końcem, uważam że odniosłeś ogromny sukces i jesteś bohaterem!

    OdpowiedzUsuń
  4. gratulacje i powodzenia w nastepnych ekspedycjach!!:) ania

    OdpowiedzUsuń
  5. Myślę,że odniosłeś Wielkie Zwycięstwo,bo Zwycięzca wie jakie decyzje w którym momencie,gdzie i kiedy może podjąć,a Ty to potrafisz.Już te zdobyte dotąd doświadczenia stanowią Twój Olbrzymi Sukces.Wielkie Gratulacje
    c J

    OdpowiedzUsuń
  6. stary, jestes HEROS! Ja zobaczylem ze wrzuciles foty z Lenina myslalem "kuurde, na Lenina jechal?" myslac ze to malo ambitnie znajac Twoje mozliwosci. Potem zaskakujacy mail spod Korzeniewskiej. Dopiero jak wrocilem z Tadzykistanu i przeczytalem o projekcie, jak napierdzielasz te giganty jeden po drugim, kopara mi opadla, serio! Pamietam jak psycha mi siadla na Mercerdario Solo. Ty walnales wtedy Ojos i Pissis z usmiechem na ustach. Ale to co odwaliles przez ostatni miesiac to wykracza poza granice tego czego znalem w gorach. Nie mowie tylko o sile fizycznej bo to mozna wycwiczyc ale PSYCHA to jest u Ciebie z tytanu. Projekt Polski Himalaizm Zimowy sie chowa! Wielki szacun stary i do zobaczenia!

    OdpowiedzUsuń
  7. Wielkie gratulacje za zdobyte szczyty i podjętą decyzję!!!

    OdpowiedzUsuń
  8. Wysokie góry, wysoko wyznaczony cel, wysoki poziom realizacji, niebagatelnie wysoka dojrzałość, to jest to, co złożyło się na Twój sukces i wysokie uznanie wśród profesjonalistów, i nie tylko. Tylko tak dalej…:)))

    P.S.
    „Bez ryzyka nie ma zabawy”…, ale żeby dalej się „bawić” czasami trzeba odpuścić.

    Gratuluję i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń