14 sierpnia 2011

Pik Komunizma 7495m




Było to zdecydowanie najtrudniejsze zdobywanie szczytu z jakim przyszło mi się zmierzyć. Miałem szczęście i trafiłem na doborowy skład. Koniec końców poszliśmy w czwórkę. Siergiej(Kirgiz) z Sergem (francuz), pierwsi zdobywcy Korżeniewskiej w tym sezonie (dzień przede mną) są bardzo zmotywowani. Pik Kommunizma ma być ich ostatnim szczytem do śnieżnej pantery. Ja idę w parze z Denisem, megamocnym kazachem który wielokrotnie udowodni mi jak wiele brakuje mojej kondycji. Wychodzimy o 6:30 po kiepskim śniadaniu i niestety nadal od trzech dni męczy mnie biegunka. W połączeniu z ciężkim na tle innych plecakiem sprawia, że zostaję ewidentnie z tyłu.  Dojście do campu 1 i przejście przez lodowiec wybiera ze mnie mnóstwo siły. Nie sądziłem, że będę aż tak odstawał. Teoretycznie najniebezpieczniejsze miejsce, kilkaset metrów długą, śnieżną rampę, narażoną na spadające seraki i lawiny, przechodzimy bez ekscesów. Potem zaczyna się skalny odcinek ze starymi, budzącymi podejrzenia, poręczówkami. Częściowo po osuwającym się, wielkim piargowisku, a częściowo po litej skale w trójkowych trudnościach w niezłej ekspozycji. Odpoczywamy w campie na 5100. Widać różnice w podejściu do wyżywienia. Ja mam batony, żele i większość rzeczy na słodko, oni stary chleb, ser i kiełbasę. Częstuję się z chęciąJ . Dalej niż do tego campu nikt w tym sezonie nie doszedł. Bierzemy z namiotu  pozostawionego przez przewodników  150m liny i ruszamy dalej.  Kolejne 1000m przewyższenia to plątanina seraków, szczelin oraz stromych i łagodnych podejść, a wszystko to w śniegu przeważnie po kolana, a często po pas. Jestem pod wrażeniem mocy Siergieja, który w głównej mierze prowadzi i zawiesza poręczówki w trudniejszych miejscach. Niestety 150m starcza tylko na początek i resztę wspinamy się powiązani liną, czasem asekurując się na sztywno. Po 14h podchodzenia wypatrujemy miejsce na camp pod serakiem na ok 5700m. Mimo, że Denis nie mówi po angielsku, jakoś udaje nam się dogadać. Za jego namową odchudzam swój plecak z jedzenia, termosu, butelki i innych „zbędnych” rzeczy. Dzięki temu następnego dnia idzie mi się dużo lepiej. A następny dzień mimo, że podobny do poprzedniego to  dużo krótszy.  Musimy podejść pod szczyt Kirov, a następnie zejść 200m na Wielkie Pamirskie Plato. Jest to jeden z największych płaskowyżów górskich na świecie i naprawdę żadne zdjęcie nie potrafi oddać tego jak pierwszy raz zobaczy się je na własne oczy. Tego dnia, mimo że w nocy wstawałem „pobiegać”, czuję się dużo lepiej. Zmieniam się częściej na prowadzeniu „w torowniu” i humor zdecydowanie mi dopisuje. Kilka trudniejszych momentów, jak przejście stromego seraka czy przekroczenie szczeliny brzeżnej pokonujemy bez problemów. Camp rozbijamy na plato u podnóża Piku Duszanbe, który musimy także pokonać. Trzeci dzień to dojście do 6800m, najwyższego obozu w jakim przyszło mi spędzić noc. Dalsza część torowania, z krótki odcinkami skalnymi. Denis wyraźnie odżył (ponoć był słaby) i idzie właściwie 100m przed nami, na tyle szybko, że kiedy decydujemy się założyć obóz, on jest wysoko w górze. Biedak musi schodzić do nas. Kopiemy dwie platformy pod namiot i cały wieczór standardowo gotujemy wodę. Denis jest bardzo pomocnym partnerem, sam bez namowy, wyręcza mnie w gotowaniu i pilnowaniu jetboila. Dzięki takim detalom osiąga się sukces w górach. Do tego dnia pogoda była doskonała. Pełne słońce i mało wiatru. Wieczór przed atakiem coś zaczęło się psuć. Noc zupełnie bez snu. Wiatr dudni o ściany namiotu i zrzuca na twarz zamarznięte kropelki dopiero co wydychniętego powietrza. Wszystko mokre i pokryte szronem. Budzik wybija nas z letargu o 4. Przekrzykując wiatr porozumiewamy się z drugim namiotem, że dajemy sobie czas do wschodu słońca. Wschód nadchodzi, ale wiatr nie ustaje. Jest bardzo zimno. W normalnej sytuacji, w takich warunkach można by co najwyżej obrócić się na drugi bok. Niestety ja stoję na zewnątrz i przemarzniętymi dłońmi próbuję założyć zamarznięte na kość buty górskie trzęsąc się cały z zimna. Serge wyraźnie zwleka. Potem wielokrotnie próbuje nakłonić Siergieja do odwrotu. Początek jest najgorszy, trzeba znaleźć odpowiedni rytm. Po jakimś czasie udaje mi się złapać rytm Denisa i już cały dzień prowadzimy ciągnąc za sobą Siergieja z Sergem. Prowadzimy to może za dużo powiedziane. Denis toruje, a ja wyręczam go raz na jakiś czas. Trasa okazuje się bardziej skomplikowana niż myślałem. Przełęcz którą trzeba pokonać  aby dojść pod główne spiętrzenie ściany to plątanina seraków. Udaje nam się znaleźć właściwą drogę dopiero za drugim razem po nadłożeniu niepotrzebnych metrów. Całe szczęście mimo wiatru widoczność jest na razie zadowalająca. Długim trawersem dochodzimy pod skalną kopułę szczytową. Jest dużo bardziej stroma niż się spodziewałem. Widoczność się kończy, przyszła mgła. Kolejne godziny to mozolne zdobywanie metrów w pionowym czasem śniegu. Warunki są fatalne. Z góry sypią się pyłówki, a z dołu podwiewa luźny śnieg. Nie da się odpocząć w żadnej pozycji. Prawie bezustannie osuwający się śnieg  nie daje żadnych możliwości asekuracji. Zresztą nie ma to znaczenia, bo liny i tak nie wzięliśmy. Trawersy między jedną grupą skał, a drugą to istna katorga. Trzeba uważać na każdy krok, żeby nie wyjechać i skończyć gdzieś daleko na dole. Nawet nie chcę myśleć o zejściu. Prowadzę na zmianę z Denisem. Siergiej z Sergem, albo nie chcą, albo nie dają rady iść szybciej. Przed wyjściem na grań natykamy się na fragment starej poręczówki, która w tych warunkach jest mało pomocna. Sama grań jest ostra jak brzytwa. Z powodu mgły nie mam pojęcia czy z drugiej strony są nawisy czy nie. Żeby nie ryzykować trzymam się kawałek od ostrza grani na bardzo stromym stoku. Po krótkiej, lodowej ściance wychodzi się bezpośrednio na ostrze i nim kilkadziesiąt metrów do szczytu. Dyszę jak lokomotywa. Całe wąsy i brodę mam posklejane kawałkami lodu. W końcu jest! Upragniony szczyt.  Denis już wraca, ja kręcę filmik i próbuję posklejać skołatane myśli. Średnio mi to wychodzi. Przy starych poręczówkach czekamy na Siergieja i Serga. Mimo, że są dziś dużo wolniejsi, postanawiamy schodzić razem. Warunki psują się z minuty na minutę. Widoczność spadła do kilku metrów. Może to i dobrze, przynajmniej nie widać w jakiej lufie schodzimy. Ślady zdążyło doszczętnie zasypać. Schodzenie trwa wieczność. Idziemy z taką samą prędkością jak do góry, uważając na każdy krok. Serge powłóczy już nogami i dwa razy zsuwa się ze śniegiem, cudem się zatrzymując. Dochodzimy do przełęczy nie mając pojęcia jak w tych warunkach przejść barierę seraków.  W krótkich momentach przejaśnienia obieramy kurs na coś co wydawało nam się poranną trasą. Widoczność jest zerowa. Poważnie nie mam czasem pojęcia czy idę po stromym czy po płaskim. Wpadamy w jakieś pole serako-szczelin. Serge ze zmęczenia popełnia błąd i spada kilka metrów  u ujścia szczeliny. Denis z Siegiejem nawet się tym nie przejęli. Zresztą nie da się już z nimi w ogóle komunikować, widać że są potwornie zmęczeni. Czekam na Serga i razem, jego ślimaczym tempem idziemy po niknących śladach w kierunku nieznanym. Wyszliśmy w końcu w jakimś „znajomym” miejscu. Powłócząc nogami podchodzimy w kierunku Piku Duszanbe. Nagle krzyk Serga ostrzega mnie przed lawiną która spada prosto na nas. Na szczęście, tylko samoistnie wywołana mała „deska” zatrzymuje się na naszych stopach. Na ostatnim trawersie przed campem, chmury nagle opadły i pojawiło się zachodzące słońce. Magiczny i niespodziewany moment w ciągu całego tego dramatycznego dnia. Bez energii dochodzimy do namiotów po całodniowej akcji, która wydawała się wiecznością. Denis zdążył jeszcze zwymiotować przed wejściem do namiotu. Nie mam siły żeby jeść, myślę tylko o leżeniu. Kolejna bezsenna noc przy dźwiękach dudniącego wiatru. Nienawidzę nocy powyżej 6000m. Rano oczywiści wszystko mokre i zamarznięte na kość. Planujemy dziś długie zejście do basecampu. Najpierw na dół, średnio stromym stokiem piku dushanbe na pamirskie plato. Wydawałoby się, że nic nas tutaj nie zaskoczy. Kilkaset metrów przed campem w nieoczekiwanym miejscu zapada się pod Siergiejem ogromny kawał ziemi. Nieświadomi weszliśmy na sklepienie olbrzymiej szczeliny. Całe szczęście spada tylko kilka metrów do śniegu i wychodzi o własnych siłach pomagając nam obejść niebezpieczeństwo. Na plato spotykamy grupę Węgrów, którzy doszli tu po naszych śladach i chyba nie świadomi są co ich jeszcze czeka. Do góry rusza też samotnie zmotywowany Rosjanin Victor. My podążamy na dół po śladach schodzących Rosjan z Omska. Ostatnie podejście na szczyt Kirov i potem już ciągle w dół aż do lodowca Waltera. Mimo wzmożonej uwagi, na stromym zejściu Serge traci kontrolę i zaczyna się zsuwać po śniegu. Słyszę z tyłu krzyk Siergieja i widzę pędzące, mijające mnie obok, bezwładne ciało Serga. Nie jestem w stanie nic zrobić. Po kilkudziesięciu metrach spada z uskoku i zatrzymuje się nagle na szczycie seraka, dosłownie centymetry od przepaści. To już kolejna sytuacja kiedy Serge ratuje się cudem od śmierci. Bez przygód dochodzimy już do rampy, którą razem z Denisem pokonujemy dosłownie biegiem. Dopiero na lodowcu spoglądając do góry oddycham z ulgą. Koniec stresów, udało się wyjść cało z tego śnieżnego piekła. Do basecampu dochodzimy pod wieczór witani winem, owocami, uściskami dłoni i gratulacjami. Weszliśmy jako pierwsi i wszystko wskazuje na to, że jedyni w tym sezonie na Pik Komunizma, zwany teraz oficjalnie Pikiem Ismaila Somoni. To była naprawdę prawdziwa, górska wyrypa!

5 komentarzy:

  1. Tekst trzyma w napięciu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bez wątpienia zdjęcia i relacje to sukcesywne dozowanie adrenaliny aż do pełnej ekstremy. Muszę powiedzieć, że dotrzymujesz słów „No risk No fun”.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Tobie brakuje do kondycji.. ;) W pięć godzin na Leninie... Wracając minąłeś nas w połowie drogi na szczyt. Szacun i wielkie Gratulacje!!! Trzymam kciuki za pozostałe cele.

    OdpowiedzUsuń
  4. powinieneś wydać książkę... zdecydowanie!

    OdpowiedzUsuń
  5. Siedzimy w kafejce w Zanzibarze i w trojke, z pasja i oddaniem przezywamy Twoje relacje. That's Babylon, my friend!

    OdpowiedzUsuń