...Ruchy robią się wolniejsze. Jest
zimno, cali przemokliśmy do suchej nitki. Jesteśmy przekonani, że
na punkcie czeka nas ognisko i ogrzewanie się do woli. to nas
motywuje do szybszego pedałowania. Niestety. Ognia brak, chociaż
coś się tli, tak jakby dopiero zostało dogaszone. Byli tu Czesi!
Wpadamy w klasyczną telepę. Łasuch wpada na idealny pomysł, żeby
przebrać się w pianki, które tutaj na nas czekają. Wspólnymi
siłami rozpalamy ognisko i zaczynamy dochodzić do siebie.
Zamulamy konkretnie, ale na mokro
ciężko nam się ruszyć z miejsca. W końcu jakoś się zbieramy na
kolejny trekking z zadaniami specjalnymi w postaci krótkiego
canyoningu „na sucho” i zjazdu w czeluść wzdłuż wyschniętego
wodospadu. Idzie nam wyjątkowo sprawnie napieramy żwawo mimo środka
nocy jednak powoli każdy zaczyna odpływać. Łasuch zaczyna coś
gadać na temat wstawiania drzwi lewych albo prawych oraz tajemnej
recepturze „siedem talerzy”, Aga wszędzie widzi maski a na ziemi
igliwie układa się w postacie z kreskówek. Do tej pory twierdzi,
że nie były to zwidy tylko naprawdę tam były kreskówki. Kuba
idzie na autopilocie, ja mimo początkowego nabuzowania energią
zaczynam odpływać i gdzieś ucieka mi część drogi i tylko mówię
Łasuchowi żeby mnie obudził jak dojdziemy do skrzyżowania.
Ostatecznie do rzeki dochodzimy wyjątkowo sprawnie. Zgodnie
stwierdzamy, że czas na 40minutową drzemkę.
Wstajemy razem ze słońcem. Z 12km
kajaka , jakieś 5 trzeba go ciągną przez skały, bo poziom wody
nie pozwala na spływ. Stopy Kuby zamieniły się w gąbczastą masę
i większość ciągnięcia przypadło na mnie co dosyć ostro daje
mi w kość. Mimo tego etap jest bardzo urokliwy, a rzeka z kilometra
na kilometr zmienia oblicze. Raz nawet wpadamy w wir przed malutkim
wodospadem. Do kolejnych rowerów docieramy po dobrych kilku
godzinach. Kilka minut suszenia, po stojących rowerach widzimy, że
wszystkie zespoły nadal w grze, więc nie ma się co obijać. Jasne
jest też, że nie mamy szans na zebranie wszystkich punktów.
Zaczyna się strategia i wyliczanie, które punkty zebrać, a które
odpuścić. Wybieramy szybki wariant asfaltem. Tym razem pogoda iście
piekielna. Duszno, gorąca a drogą standardowo pod górę. Jedziemy
już ponad godzinę doliną i coś zaczyna się nie zgadzać. Może
dlatego, że jesteśmy nie w tej dolinie co trzeba... kur....a!
Wracamy te kilkanaście kilometrów na dół i staramy się zapomnieć
to tym fatalnym błędzie. Ciśniemy asfaltem dalej na oślep do
kolejnej doliny. Jedziemy i jedziemy. Zaczyna się jakieś miasto,
którego nie ma na mapie. Coś tu nie gra. Robimy postój na piwo i
kiełbasę z bułką. Lokalsi twierdzą, że jesteśmy w Fethiye, ale
to nie ma sensu bo to 10km nie w te stronę co powinniśmy...
kur...a! Byliśmy w dobrej dolinie, raptem 200 metrów od punktu,
tylko patrzeliśmy za inną. 20 km podjazdu w plecy. Przy tej
pogodzie i tempie daje nam to prawie 4 godziny straty.
Morale siadają
zupełnie. Cała walka na nic. Na szczęście jest Aga, której
motywacja nie zna granic i która w kryzysach znajduje siłę. Zbiera
nas wszystkich do kupy i nadje tempo na rowerze, chociaż wyraźnie
już nam łyda nie zapodaje. Wracamy z powrotem do punktu wyjścia.
Jest punkt. Jest i kolejny. Niestety szczęście nas opuszcza razem z
drogą, która powinna być a jej nie ma. Przedzieramy się z
rowerami na plecach przez stromy kilkuset metrowy grzbiet góry.
Tracimy kolejne godziny. Jest jakaś droga, kierunek się z grubsza
zgadza, jedziemy. Na kolejnym punkcie łapie nas nocka. Zgodnie
stwierdzamy, że próba znalezienia kolejnych punktów może nas
zupełnie zgubić więc tniemy asfaltem naokoło do strefy zmian.
Trzecia nocka atakuje z potrójną siłą. Po wjechaniu w skały
docieramy w końcu do przepaku. Kilkanaście minut za nami francuzi.
Odrobili stratę, zresztą nie ma się czemu dziwić. I tak dobrze,
że nie jesteśmy na końcu stawki. Kładziemy się spać na dywanach
starego meczetu. 30 min zamienia się w 1h 30. Zaspaliśmy i
właściwie cudem orientujemy się, że budzik nie zadzwonił!
Nie wiadomo czym zmotywowani ruszamy w
pogoń za francuzami, których dopadamy po kilkunastu minutach
truchtu. Ledwo idą:) Przyspieszamy, żeby ich psychicznie zniszczyć
i już do końca zawodów ich nie spotykamy. Z bólem serca omijamy
nocny Canyoning i lądujemy na imponującym zadaniu linowym. Lina
przewieszona jest 100 metrów nad dnem kanionu, a po drugiej stronie
punkt do zgarnięcia. Zero obsługi i zero gwarancji, że lina wisi
poprawnie. Testujemy na własnej skórze, a palące mięśnie rąk
uświadamiają nam, że przejście na drugą stronę to wcale nie
takie łatwe zadanie. Potem już tylko długi zbieg nad brzeg morza z
nieplanowaną 8 minutową drzemką nad rzeką. Na chwile dołącza do
nas Piotrek i razem docieramy nad brzeg klifu. Wreszcie spotykamy
Czechów. Mają wszystkie punkty, także nie mamy szans ich dogonić.
To jednak trochę inna liga. Teraz czaka nas zjazd na linie prosto do
wody, 1000m pływania z całym ekwipunkiem na wyspę przy której
czekają na nas kajaki morskie - ostatni etap. Kuba nauczony
doświadczeniem z Finladii zaopatrzył się w dmuchany materac,
którym przepłynął morze niczym wakacyjny plażowicz;) Kajaki full
profeska ze sterem dają nam sporo radości. Musimy tylko odpędzać
sleepmonstera wymyślnymi grami słownymi i piosenkami oraz ciągłym
polewaniem się ciepłą morską wodą. Zbieramy dodatkowe 4 punkty w
tym jeden z jaskini morskiej pełnym nietoperzy. Decydujemy się na
szybszy powrót mijając po drodze zacumowane luksusowe jazdy w
prawie każdej z licznych tutaj lagun i urokliwych zatoczek. W końcu
na horyzoncie pojawia się plaża w Gocku gdzie zostawiamy kajaki i
ledwo truchtając przekraczamy linię mety po 75 godzinach i 9
minutach od startu zajmując zaskakująco II miejsce. Okazuje się,
że kolejne zespołu mają 5 punktów mniej niż my, więc nie
potrzebnie się spieszyliśmy...;)
Prysznic, kebab, odbiór przepaków,
bankiet, piwo, jedzenie,dużo jedzenia, private transport do Antalii
od razu lot i o 7 rano meldujemy się niczym żywe trupy w Poznaniu.
Teraz tylko jeść i spać, jeść i
spać, jeść, spać...
Dzięki chłopakom za wspólną walkę
i Adze za bezdenne pokłady motywacji. To była jedna z tych przygód
na którą długo czekaliśmy i trzeba przyznać, że „odwaliliśmy
kawał naprawdę dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty” ;)